poniedziałek, 28 czerwca 2010

pierwsze łupy leśne


wprawdzie jest ich żałośnie mało ( na spacero-zbieranie poszliśmy, na kurki właściwie, ale o 21 w lesie jest już za ciemno żeby coś zbierać), ale i tak usiłowałam je jakoś wykorzystać. Szkoda tylko że ciasta wykonały efektowną katastrofę i nici z pysznego drugiego śniadania.

środa, 23 czerwca 2010

kiedy niebo zasnuwa się ołowianymi chmurami

i słońca jakoś tak brak...

należy je sobie zrobić!
Morele, migdały i biała czekolada w sucharku - słońce w pigułce, łatwe do przechowania

Biscotti
Składniki:
3,5 szklanki mąki,
1,5 szklanki cukru
5 jajek,
1 żółtko,
1,5 szklanki migdałów,
1,5 szklanki suszonych moreli
1/2 tabliczki białej czekolady
1 łyżeczka proszku do pieczenia,
2 łyżki skórki pomarańczowej,
1/2 łyżeczki cynamonu,
szczypta soli,
1 jajko roztrzepane z dwoma łyżkami zimnej wody

Migdały uprażyć na suchej patelni, odstawić do ostygnięcia. Za pomocą trzepaczki wymieszać ze sobą jajka i cukier. W osobnej misce wymieszać ze sobą mąkę, proszek do pieczenia, skórkę pomarańczową, sól. Połączyć z masą jajeczną. Dodać migdały, morele, czekoladę i zmieszać wszystkie składniki. Podzielić ciasto na dwie części. Z każdej części uformować wałek o długości 40cm. Ułożyć je na blasze natłuszczonej bądź wyłożonej papierem do pieczenia i lekko spłaszczyć dłonią. Powierzchnię powstałych bochenków posmarować roztrzepanym jajkiem. Piec ciasto przez 25 minut w temperaturze 180*C. Odstawić do wystygnięcia na 15 minut. Zmniejszyć temperaturę piekarnika do 160* C. Pokroić jeszcze ciepłe ciasto na plasterki o grubości ok. 1,5cm. Ułożyć plasterki ciasta na suchej blasze. Piec przez 20 minut do momentu, aż ich krawędzie lekko zbrązowieją.


należy też wchodząc do supermarketu ściśle trzymać się listy zakupów
i wymyślić coś prócz życzeń na dzień ojca.
Tylko co ? Z prezentami dla taty zawsze są problemy ...
W każdym razie wszystkiego najlepszego...
słońca

P.S. przepis wzięłam stąd

poniedziałek, 21 czerwca 2010

wieczorowa suknia z kwiatu berberysu tkana...

Maciek radośnie zapytał co robię we weekend* po czym oznajmił, że chciałby, żebym coś ugotowała; w niedzielę. Jego rodzice robią imprezę/nasiadówkę/spotkanie ze znajomymi i każda z zaproszonych par (choć i pojedyncze sztuki są) ma przygotować jedno danie na taką obiado-kolację. Pomysł świetny, aż kusi żeby zostać...

A ja swoją drogą ostatnio czytałam o trendzie urządzania "restauracji" we własnym mieszkaniu. Odbywa się to tak: ludzie, często zupełnie nieznajomi, zgłaszający się przez internet przychodzą do mieszkania organizatora (i szefa kuchni w jednym). Opłata jest dość symboliczna - na pokrycie zakupionych składników, a przygoda i szansa nawiązania nowych znajomości niesamowita. Takie przybytki nie otwierają się często - raz na 1-2 tygodnie i zazwyczaj gdzie są i kiedy jest kolacja dowiemy się dopiero jeśli i kiedy organizatorzy odpowiedzą na nasze zgłoszenie. Ma to oczywiście angielską nazwę, ale wypadła mi z głowy.

Jest to też, moim zdaniem świetny pomysł na spotkanie ze znajomymi i już zaczynam układać menu...

A tym czasem nurzam się w błogości czerwca.Ostatnio stwierdziłam, że jest to mój ulubiony (na równi z listopadem) miesiąc w roku - mnóstwo pysznych, świeżych owoców i warzyw, pysznych i dostępnych jedynie teraz:

młody bób,fasolka szparagowa, żółta, czereśnie.

Wszystko to są produkty do których się dosiadam i wstaję dopiero kiedy miska/garnek/sitko są puste.
i jeszcze są pyszne słoneczne i nareszcie tanie truskawki

i kwitną maki!

to chyba najbardziej pozytywne kwiaty pod słońcem. Nawet pojedyńczy mimo, że drobny delikatny i eteryczny wybija się z tłumu na łące, potrafi rozjaśnić najsmutniejszy, najbardziej szary dzień.


*mówiłam mu już że wstępnie jedziemy z tatą do NT, bo Tat 25 lat temu szkołę tam skończył i jest zjazd.
W końcu jednak tata wybrał wcześniej umówiony wyjazd brydżowy e\więc z czystym sumieniem zostałam.
Na niedzielę zrobiłam tartę z bananami i creme brulee cytrynowym.
Krem zrobiłam z tego przepisu (z modyfikacją, że 1/2 szklanki śmietanki zastąpiłam serkiem mascarpone i zużyłam tylko połowę karmelu). ciasto na tartę z tego (śmietana nadaje ciastu kruchemu sprężystość i elastyczność, ale przez to spód wyszedł mi zdecydowanie za gruby)
Spód:
250 g mąki pszennej
1/4 łyżeczki soli
2-3 łyżki śmietany
130 g zimnego masła, pokrojonego w kostkę
krem
1,5 szklanki śmietany 30 lub 36% (najlepiej UHT)
1/4 szklanki świeżo utartej skórki z cytryny lub torebka suszonej skórki cytryny
3/4 szklanki cukru
1/4 szklanki wody
4 żółtka
sok z 1 cytryny
szczypta soli

3 dojrzałe banany pokrojone w plasterki

Składniki na ciasto zagnieść, wylepić cienką warstwą ciasta formę do tarty, podpiec ok 10 minut w temp 200*C.
Śmietanę, skórkę cytrynową i nasiona kolendry umieścić w garnuszku i zagotować. Zdjąć z ognia. Przykryć i odstawić.
Cukier i wodę umieścić w drugim garnuszku i gotować do czasu, aż zrobi się karmel (na dużym ogniu zajmie to ok. 5-7 minut). Powoli wlewać karmel do ciepłej śmietany. Mieszać.
Żółtka wymieszać z sokiem z cytryny i solą. Nie miksować! Powoli wlewać do żółtek masę karmelową, cały czas dokładnie mieszając łyżką.
Plasterki bananów ułożyć na podpieczonym spodzie, zalać masą śmietanowo-karmelowo-żółtkową i piec w temp. 185*C przez 30 minut.
Przed podaniem schłodzić co najmniej godzinę w lodówce

poniedziałek, 7 czerwca 2010

różowa chmurka

Dzisiaj będzie coś podobnego do panny kotki tyle, że ... starszego(?), bardziej ... naszego (?)
Już zaczęłam żałować, że nie posiadam starych książek kucharskich i że mimo chęci nie mogę się chociaż otrzeć o vintage cooking - cykl pomysłu Ani ze Strawberries from Poland .
Okazuje się, że chyba mogę. Choćby otrzeć, nawet jeśli nie jestem całkiem pewna czy to ładnie tak się podłączać do cudzych idei.
Zerknęłam i okazało się, że nasza "Kuchnia Polska" ta z pomarańczową, odpadającą okładką w kwiatki została przez Państwowe Wydawnictwo Ekonomiczne wydana w roku 1976.
Czyli jest stara - a przynajmniej ponad półtora raza starsza ode mnie.
Przepisy wychodzą z niej bardzo dobre, ale zawsze byłam nią trochę rozczarowana. Najpierw dlatego, że zdjęcia były w niej co najwyżej średniej jakości i zupełnie nie zachęcały do jedzenia, a "ozdobniczki" i obrazki bardzo nieudanie udawały secesyjne. Ta książka jest po prostu najzwyczajniej brzydka. A jeszcze na dodatek pachnąc starą książką jednocześnie nie robi tego tak jak powinna*.Potem kiedy stawiałam swoje pierwsze kroki w gotowaniu denerwowała mnie niepomiernie (nadal denerwuje), ale już nie z powodu obrazków. Niby składnia gramatyka znajome, słowa też wcale nie jakieś staropolskie. A "kwiatki" wyskakują co rusz. Ani słowa o tym co to znaczy, że cebulę trzeba zeszklić, ani jak ugotować syrop "do nitki", "do piórka"**, jak się zaparza pianę z białek, po jakiego grzyba przesiewa się mąkę, jakim sposobem wyżyłować mięso (zagnieść ciasto ?!).
Część z tych rzeczy teraz już wiem, części nadal bym się nie podjęła, ale wtedy nie wiedziałam nawet co to jest stolnica. Wszędzie w tej książce jest odsyłanie do przepisu wcześniejszego (i co z tego, że jest 20 stron dalej?), a w dziedzinie przeliczania miar do tej pory jestem analfabetką***. Używając tej książki kucharskiej byłam więc nieodmiennie bardzo nieszczęśliwa. Nie jest to książka dla bardzo początkujących kucharek.

Pamiętając te katusze wybrałam przepis prosty. Tylko 7 linijek tekstu tylko 4 składniki w tym woda. Powinno się udać.
Na początek przepis bez modyfikacji:
"Mus z kaszy manny

8-10 dkg manny, 1/2 l wody, 10dkg cukru, cytryna lub kwasek cytrynowy

Przyrządzić syrop z 1/2 l wody i cukry. Kaszę rozmieszać z 1/4 l wody, wlać do wrzącego syropu, mieszając gotować około 15 minut, aż się dobrze rozklei. Wlać do kamiennej miski, ubijać trzepaczką na puszystą masę. Przyprawić do smaku cytryną lub kwaskiem, wyłożyć na salaterkę popłukaną zimną wodą, zastudzić. Podawać z syropem owocowym. Mannę można również gotować na wodzie z dodatkiem kwaśnego soku, np. z żurawin lub porzeczek. Podawać z bitą śmietaną."

różowa chmurka
Do "gotować około 15 minut" szło mi świetnie (bez modyfikacji się oczywiście nie obyło, ale szczęśliwie przebrnęłam przez przeliczanie składników na pół porcji i dolałam odrobinę syropu aroniowego) i tu zaczęły się schody. Co to znaczy "aż się dobrze rozklei"?! Dobrze załóżmy, że wiem. Tu pod koniec gotowania "wtarłam" przez sitko 3 truskawki i dolałam łyżeczkę rozpuszczonej żelatyny - tak żeby na pewno stężało. Ale znowu : nie mam kamiennej miski! Może plastikowa wystarczy? I najgorsze : jaką trzepaczką ?! Taką lekko okrągłą z kilku drutów czy może tą przypominającą spiralę i przeznaczoną do jajek (tą wybrałam pożyczywszy wcześniej ten cenny i deficytowy sprzęt od matki Lubego, nadal nie jestem pewna czy to aby nie był błąd)?
Poubijałam sobie z wątpliwym rezultatem i z braku cytryny z sokiem z limonki. Przełożyłam do silikonowych foremek muffinopodobnych(wyszły 3), zamiast do salaterki i wstawiłam do lodówki.

Mimo mego dramatyczno-płaczliwego tonu całość wyszła całkiem całkiem: w ładniutkim różowym kolorze, obłędnie pachnąca truskawką, śmieszna w konsystencji i w smaku nic a nic nie przypominająca kaszy manny, której nie lubię (mama lubi, dlatego w ogóle wzięłam się za ten przepis). Myślę, że zasłużyła (całość) na bardziej romantyczną nazwę.

*to znaczy w aromacie starego papieru brak tej charakterystycznej nuty pasty do podłóg, która jest obecna w każdej porządnej bibliotece, a już na pewno w każdej pożądnej bibliotece mego dzieciństwa
** no dobrze jestem niesprawiedliwa. Gdzieniegdzie podane jest, że syrop "do piórka" to to samo co syrop 3 stopnia oto przepis na tenże syrop
"syrop 3 stopnia
30dkg cukru, 1/8l wody 1/2 łyżki octu (3%) [te same proporcje podano dla wszystkich syropów]
Przyrządzić syrop jak wyżej [ z wody wrzącej, cukru i octu ugotować syrop - wielce pomocne, kiedy się nie wie jak ugotować ten syrop!], gotować do takiej gęstości, aby próba dała ^piórka^. Używa się go do zaparzania piany, przyrządzania nugatów i pomadek."
***wszędzie dekagramy, a wagi perfidnie pracują w gramach! Nie powiem nawet ile razy z 10 dkg zrobiłam 10g albo nawet 1 kg - koszmar (zdarzało mi się to głównie przy przeliczaniu przepisu na 1/2 porcji bądź odwrotnie)
P.S.
Na pierwszym zdjęciu jest mój spóźniony prezent na dzień dziecka pod postacią kapelusza. Jest śliczny! Taki mocno damski, trochę frywolny lekko "gangsterski"

piątek, 4 czerwca 2010

kawowe panny kotki


Alicja (ta od Krainy Czarów) jest straszliwym, zarozumiałym bachorem !
nadrabiam zaległości w czytaniu i wściekam się po kolei na wszystkich bohaterów.Od paru miesięcy usiłuję skończyć "Czarodziejską Górę", ale Castorp do spółki z Settembrini'm tak mnie irytują...
Po drodze "połknęłam" już kilka książek. Między innymi "Różę Selerbergu" Ewy Białołęckiej - bardzo zabawna książka (choć okładka trochę odstrasza). Mimo, że fantastyczna, traktuje raczej o ludziach i to młodych ludziach. No, ale jako fantastyczna odpada dla osób, które fantastyki nie czytają. Ich strata. Ja nadal czekam na ciąg dalszy Kronik Drugiego Kręgu, tych już typowo* fantastycznych o magach i smokach, choć nietypowych. Założenia tamtego świata są naprawdę fascynujące!A w między czasie zajadam się "budyńkami" z tapioką i usiłuję choć krótkiego posta sklecić.
Tylko jakoś się nie składa. (W między czasie były na obiad zielone szparagi z sosem pseudobeszamelowym i potrawka z kurczaka z czubricą i cukinią, na kaszy jęczmiennej, perłowej [pyszna!] tylko jakoś nie były to potrawy wystarczająco extraordinary, żeby się nimi chwalić)

Panny kotki z tapioką** w wersji kawowej
2 szklanki śmietanki kremowej (30% lub 36%),
2 szklanki mleka,
1/2 szklanki tapioki,1/2 szklanki cukru,
1 łyżka*** kawy rozpuszczalnej
1,5 łyżeczki żelatyny

Sos kawowo-kakaowy
2-3 łyżki śmietany (u mnie 18%)
2 łyżki gorzkiego kakao1,5 łyżki kawy rozpuszczalnej (mozna rozpuścić w łyżce gorącej wody)
1-2 łyżki cukru


Przepis pożyczam sobie regularnie z Every Caka You Bake. Z tym że ja nie dodaję warstwy owocowej, zamiast wanilii dodaję co rusz to coś innego (to kawę, to cynamon) i foremki mam inne (bardzo wygodnie jest robić ten deser w małych silikonowych, bo łatwo się zdejmują i nie trzeba ich moczyć w gorącej wodzie) Tym razem dałam wyjątkowo mało cukru (źle przeczytałam, ale w przepisie podaję tyle ile dodałam), było jednak wystarczająco słodkie i uwydatniła się kremowa konsystencja deseru.
opis wykonania podaję za Komar:
Tapiokę ugotować w mleku z cukrem (około 10 minut aż perełki staną się przezroczyste i miękkie)****. Dodać śmietankę i ponownie podgrzać całość do czasu aż zacznie wrzeć, ale nie gotować. 1,5 łyżeczki żelatyny rozpuścić w łyżce gorącego mleka i rozprowadzić z gorącą śmietanką z tapioką. Wlać do foremek i pozostawić do stężenia.

Sos robi się przez dokładne wymieszanie wszystkich składników. Polewamy nim stężały deser i delektujemy się.

A delektując się, staramy się nie patrzeć za okno. Przynajmniej w moim przypadku, bo rozstroju nerwowego dostać można, zwłaszcza jeśli nie planowało się posiadać jeziora dookoła domu.
(tu poniżej to nie jest, wbrew pozorom, rzeka - to droga do sąsiadów, a przynajmniej nią była zanim spadł deszcz)



*jeśli o fantastykę chodzi, to ciężko mówić o czymś typowym. W końcu niemalże założenie tego "gatunku" polega na wymyślaniu nowych światów, na niezwykłym pomyśle, magii i lekkim piórze. Dla mnie typową fantastyką jest taka, w której występują magowie w dowolnej postaci i brak jest elementu "science-".
** tak moi rodzice nazywają ten deser, a ja zaadoptowałam ta nazwę, bo nie jest to typowa na panna cotta
*** łyżka = łyżka stołowa, średnio płaska; łyżeczka to łyżeczka do herbaty
****dodatki w postaci kawy, wanilii czy cynamonu lądują w garnuszku właśnie w tej fazie