czwartek, 29 kwietnia 2010

byle do laby !

to nie jest dobry tydzień dla małych wiedźm. Zaczęło się od gumy, po drodze na praktyki, w poniedziałek rano, potem wieczorem był mandat za bilet nieważny w strefie podmiejskiej (zapomniałam , że kupiłam tylko miejski odkąd jeżdżę samochodem, M. mi przypomniał jak już wyciągnęłam bilet do sprawdzenia. To sobie zaoszczędziłam...) Wczoraj oddałam kurtkę razem z komórką do prania (na szczęście odzyskałam), a dziś pękły mi spodnie, dopiero co odebrane z cerowania (tylko, że wtedy się przetarły) A tak je lubię.Jeszcze tylko jutro i nich szybko leci, jedźmy na weekend majowy, odetchnijmy, ochłońmy. Już naprawdę mam dosyć. Nie jedziemy w końcu do Gdańska jak planowałam. M. nie ma czasu*, ale przygarnęła mnie Maja i jedziemy na działkę do jej znajomego. Choć Gdańska szkoda, to zającem nie jest i uciekać tak szybko nie może (choćby z powodu gabarytów). Pojedziemy po praktykach. A taka sytuacja też ma swoje plusy.
Na pocieszenie pokrążyłam trochę po naszym zarośniętym ogrodzie. Wycięłam parę gałęzi i zrobiłam "bukiet" z gałązek leszczyny. Taki pozytywny zielony akcent na negatywny tydzień.

*a jechanie do domu i babci M. bez M. jest dziwnym pomysłem.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

niedziela, 25 kwietnia 2010

za krótki zdecydowanie weekend

Wczoraj dostałam od Macieja kwiatki. Uwielbiam szafirki. Bo są w moim ulubionym, rzadkim dla kwiatów niebieskim kolorze i pachną jak spełnione marzenia, bo są wiosenne i takie drobne, takie delikatne.
Wczoraj byłam na jodze, na grupie "ogólnej" i wisiałam głową w dół (zamiast stania na głowie).
Wczoraj byliśmy u Zafira na urodzinowo-imieninowym przyjęciu planszówkowym*
Maciek się zawsze martwi, że ja na tych spotkaniach się nudzę. To nie jest tak, czasem owszem się nudzę, jak zaczynają (niemal wszyscy to przyszli informatycy i byli Staszicowcy) omawiać ostatni projekt zaliczeniowy, nudzę się kiedy Undead po raz kolejny pół godziny zastanawia się nad ruchem. Ale same planszówki są fajne Zefir ma ich mnóstwo i fajnych i to strasznie fajna okazja żeby pograć, zobaczyć co by sobie ewentualnie samemu kupić. I siedzieliśmy do wpóldo dziesiątej (od około 1) więc chyba nie mogłam się źle bawić skoro tak długo siedzieliśmy ?

A dzisiaj:
  • wstałam o 8.30, bo już nie mogłam spać (przestawiony zegar biologiczny :( bu)
  • piekę brioszki
  • kupiłam sobie grany smith jedno jabłko za 2 złote. Rozbój w biały dzień, ale miałam na nie ochotę.
  • postanowiłam że zamorduję brata (rozwalił naszą myszkę i podłączył nową ale oczywiście nie tam gdzie była podłączona stara tylko z przodu komputera i kabel się zsuwa i trzeba co chwilę łapać myszkę, ciężko w cokolwiek trafić kursorem i chyba mu uszy oberwę! I jeszcze nie mogę znaleźć tej, która się rzekomo zepsuła żeby ją podłączyć z powrotem!)
  • piję kakao
  • posadziłam zacharabcony** rabarbar (okazało się że ten, który już opłakałam jednak przeżył i jest)
  • jestem ubrana na bardzo zielono
i bardzo nie chcę iść jutro na praktyki. Taki krótki ten weekend!

brioszki z lekko pomarańczową kruszonką
370 g mąki pszennej tortowej
50 g drobnego cukru
7 g (1 saszetka) suszonych drożdży instant
1 łyżeczka soli
100 ml letniego mleka
3 jajka
170 g miękkiego masła

Brioszki z tego przepisu, "błyskawiczne". No nie wiem 1,5 godziny wyrastania + 15 minut wyrabiania + 25 minut pieczenia ni jak nie wydaje mi się błyskawiczne, ale co kto lubi. Ja jakoś nie mogę polubić wypieków drożdżowych. Długo się toto robi i głównie czeka. Nie przepadam za zapachem, a i konsystencja tych wypieków nie powala mnie na kolana. Takie suche się wydają.
Od razu przyznaję się, że z przepisu wzięłam składniki i czas pieczenia ponieważ jako leniwe zwierze resztę roboty zwaliłam na maszynę do chleba. Wszystkie składniki prócz masła (które w ten sposób zyskało czas na "miękcenie" i które w przepisie też dodaje się później) wsypałam do komory i włączyłam program "dough". Po 10 min dodałam masło, a z reszty (kostka ma 200 g zostało więc z niej 30 g) zrobiłam kruszonkę (+ 2-3 krople aromatu pomarańczowego i jest pomarańczowa) i zabrałam się za przeglądanie czasopism (:PP).
Ciasto, które było jak pajęczyna - lepkie, i nitkowate, ale łatwe do oderwania od dłoni podzieliłam na nieduże porcje i ułożyłam w formie wyłożonej papierem do pieczenia, posypałam kruszonką i znów zbijałam bąki przez pół godziny. Potem już tylko 20 minut pieczenia i bułeczki są. Są moim zdaniem trochę za suche, za mało słodkie, ale może do dżemu będą z tego powodu dobre ? A i poza tymi, które włożyłam do keksówki (nie zmieściło się w drugiej formie) i są prezentowane za zdjęciu, to wyszły mi plaskate, rozlane. Następnym razem kładę je bliżej siebie, jeśli taki raz nastąpi.

*Zefir urodziny miał 1,5 tyg temu, a imieniny za jakiś tydzień miał będzie. Jego pokój wygląda jak mini magazyn sklepu z planszówkami ma ich pewnie z 60 i każda inna i chyba wszystkie fajne. Ma ich listę i 2 razy w tygodniu chodzi na spotkania gdzie kupa facetów przez 8 godzin gra w plaszówki.
**bo przecież nie kradziony, nie z Wilanowa. Bo P.Małgosia nam daje, ale to, że go mam jest wynikiem mojej zaradności i mojej inicjatywy

czwartek, 22 kwietnia 2010

niebo spada nam na głowy

trochę przerażająca jest zmienność nieba ostatnimi czasy. Już to, że dziś na zmianę świeciło słońce i padało coś niewiadomoco (coś pomiędzy gradem a śniegiem a przypominało kaszę i padało równolegle do mokrego i zimnego deszczu fu!) jest straszne. A wczoraj najpierw wisiały nad nami szaro-ołowiano-granatowe chmury, a potem, po deszczu, niebo było mimo zachodu mleczne, z "rozwleczonymi", pastelowymi szaro-błękitnymi, pierzastymi chmurkami. Dziś po deszczu niebo jest błękitne, chmury białe, złamane pomarańczem, a słońce daje po oczach i odbija się od mokrego asfaltu. Podobno o 6 było w całej Polsce. Tak przynajmniej twierdzi pogoda w info.tv w metrze. Nie wierzyłam, że będzie słońce w Warszawie o 18, a było więc może co do reszty kraju też mają rację ?Spotkałam Małą Kasię *, byłam u dziadków, byłam na Ursynowie i liczyłam nasiona, rozmawiałam z promotorką (powtórka doświadczenia ! bu**). I nie byłam na jodze. A to już źle. Zaczynam od nowa chodzić i byłam wczoraj i chciałam dziś, ale koło 5 się źle poczułam (pogoda?) i uznałam, że nie mam siły czekać do 18.30, zwłaszcza, że ledwie się ruszam. Szkoda.
Szkoda tez aparatu, który udało mi się spuścić z dużej wysokości chyba już po nim. Może tak nie całkiem, bo zdjęcia robi, ale wyświetlacz się spsuł i robić można "na czuja"

*nasza (moja i M) przyjaciółka, a Maćka koleżanka z klasy z liceum (do którego i ja chodziłam). Małe bo jest Mała i dla odróżnienia ode mnie, bo jakoś mam talent do przyjaźnienia się z Kaśkami, chyba żeby ludziom było trudniej (sama nosze to piękne imię)
** jako wspaniały ogrodnik nie pomyślałam, że nasiona trzeba podlać więcej niż raz
p.s.
na zdjęciu wykiełkowana (częściowo nasiona Stellaria media)

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

dzień czosnku

późno bo późno (jak się wraca o 5 do domu, to obiad nie będzie zbyt wcześnie), ale jestem.
Dzisiaj na obiad całkiem czosnkowo i zupełnie biały, czyli

mini-schaby w sosie cebulowo czosnkowym i ziemniaczane pure z pieczonym czosnkiem:

ok 400- 500 g schabu
1 średnia cebula
1 główka czosnku
opakowanie śmietany
sól, pieprz
+ ziemniaki, dodatkowa główka czosnku, trochę masła lub/i śmietany

(wstawiłam ziemniaki, a dodatkową główkę czosnku wsadziłam do piekarnika temp*C)
Schab pokroiłam w plastry, trochę rozbiłam za pomocą tłuczka i każdy kotlet przekroiłam na pół. Cebulę i czosnek pokroiłam na drobno: cebula w kostkę czosnek w plastry- małe ząbki . Podsmażyłam krótko, tak żeby zeszklić cebulę i wrzuciłam kotlety. Te smażyłam z obu stron po czym zalałam śmietaną i dusiłam pod przykryciem około 20 minut. W tym czasie odlałam i utłukłam ziemniaki, przecisnęłam przez praskę upieczony czosnek, dosoliłam (ale to wedle upodobania) i dodałam łyżkę masła, łyżkę śmietany.

niedziela, 18 kwietnia 2010

naleśniki, cytryny, Чебурашка i gorycz


Jestem dzisiaj strasznie nieszczęśliwa. Od rana mam w ustach gorzki posmak, wszystko jest gorzkawe, nic mi nie smakuje. A na dodatek dziś zamknięte są kina i nie mogę drugi raz (tym razem na koszt rodziców) pójść uczyć się tresować smoka!
Przeglądając internet wpadałam na tego bloga i po raz kolejny pożałowałam, że nie potrafię się dogadać z naszą maszyną do szycia. Cały czas coś mi się plącze, rwie (nie umiem nastawić właściwego naciągu - tyle wiem, ale jak g9o dobrze nastawić?), ścieg idzie krzywo. Ale przecież ręcznie nie zrobię takich ładnych rzeczy, bo będą zbyt nietrwałe.
No i właśnie. Nietrwałe okazały się też naleśniki, których nasmażyłam jak głupia i się martwiłam czy nie zostaną, ale okazało się, że tatek jak tylko wszedł poczęstował się trzema na sucho. Konrad* zjadł trzy, tata jeszcze dwa z mozzarellą. Dwa (jeden z serem drugi z dżemem) zostały wyekspediowane do mamy do pracy i dla mnie został już tylko jeden (fakt, że z serem więc straszniaście sycący, a że wszystko gorzkie, to jakoś jeść się nie chce)

Naleśniki z szynką i mozzarellą

ciasto naleśnikowe
w proporcjach 1 szklanka mąk i/ 1 szklanka mleka / 1 jajko / 1 łyżka cukru / szczypta soli

Całość należy zmiksować, powstanie rzadkie ciasto. Konsystencję powinno mieć taką, żeby pokrywało zanurzony palec cienką warstwą. wtedy naleśniki będą się ładnie nalewać na patelnię i będą miały odpowiednią grubość. tyle mówi "przepis"** mojej mamy. Zauważyłam jednak, że jej naleśniki są zawsze cieńsze jakimś sposobem. ale moje też są dobre, ot co! Zwykle naleśniki na obiad dla mojej rodziny (4 persony) robi się z podwójnej proporcji.

wnętrze
kawałek sera mozzarella (u mnie zottarella 250 g starczyło mi na 3 naleśniki)
kilka plasterków szynki
1 lub 2 ząbki czosnku (zależnie od własnego do niego upodobania)

mozzarellę pokroić w plastry, ułożyć na naleśniku, na tym plastry szynki, wyciśnięty czosnek(u mnie był granulowany z torebki + zioła prowansalskie), trochę soli, ewentualnie plastry pomidora. Zawinąć podgrzać na patelni w mikrofali bądź piekarniku. Podawać gorące.


Oprócz naleśników zrobiłam jeszcze ciasto cytrynowe, jedno z ulubionych Maćka. Przepis dostałam od jego siostry.

Ciasto cytrynowe Oli
7 łyżek miękkiego masła (160g)
1 szklanka - 2 łyżki cukru (170 g)
1 i 1/4 szklanki mąki (170 g)
1 i 1/4 łyżeczki cukru pudru
2 łyżki skórki cytrynowej
2 jajka
4 łyżki mleka
szczypta soli

Wszystkie składniki wymieszać przelać do wysmarowanej i wysypanej kaszą manną bądź bułką tartą formy (np.keksówka). Piec 45 minut w temp 180*C

W międzyczasie zrobić syrop z
4 łyżek soku z cytryny
6 łyżek cukru
2 łyżek cukru pudru

Kiedy i ciasto i syrop przestygną należy nalać w ponacinane ciasto syrop. Ja zwykle wstrzykuję go strzykawką.

A z pozostałości zrobiłam ciastka cytrynowe
130 g cukru
130g mąki
skórka i sok z jednej cytryny
2 łyżki oleju
2 jajka
30 g pokrojonej w kostki mlecznej czekolady

Wszystkie składniki wymieszać, czekoladę dodać na końcu. Przełożyć do małych foremek i piec około 15 minut w piekarniki nagrzanym do 180*C

Ciasto jest miękkie, dzięki syropowi kwaskowe. B. smaczne

A na конец Чебурашка.Чебурашка wprawdzie został odnaleziony w skrzyni z pomarańczami, ale jest chyba wystarczająco cytrusowy. Po polsku jego imię brzmi Kiwaczek (чебурахнуть znaczy tyle co kiwnąć się, gibnąć) i jest dość sympatyczną postacią. Bajka jest troszkę naiwna i słodka, ale bardzo dobrze zrealizowana a piosenki są śliczne. Szczególnie podoba mi się głos Krokodyla Gieny śpiewającego tą piosenkę





*Żmijem zwany a bratem moim będący
** a właściwie przekaz ustny

sobota, 17 kwietnia 2010

wiosna w błotnym ogrodzie

Rozlazły dzień prawie jak trawnik w naszym ogrodzie. Piękna dziś pogoda, od razu nastraja człowieka i wiedźmę lepiej do świata. Obudzona pięknym słońcem postanowiłam że na śniadanie zjem pancakes. Wszystko szło gładko, znalazłam sobie przepis, zaczęłam smażyć przyjechał M, a potem się zorientowałam, że zamiast cukru dodałam 2 łyżki gorzkiego kakao (to znaczy totalnie zapomniałam o cukrze) [dzwięk dłoni uderzającej o czoło, w przybliżeniu plask] Przypomniałam sobie na 2 porcje placków przed końcem. Te nieposłodzone trzeba było utopić w syropie klonowym żeby w ogóle były jadalne i dosyć szybko miałam ich dosyć. Ale ta resztka z cukrem okazała się całkiem całkiem.
Co mnie zaskoczyło dodatek cukru diametralnie zmienił konsystencję i ciasto z gęstego i sprężystego zrobiło się rzadkie i cieknące. A przepis był taki:

Pancakes
300 g mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia

40 g drobnego cukru1 jajko
300 ml mleka
200 g zsiadłego mleka, kefiru lub jogurtu
75 g masła, stopionego i ostudzonego


Mąkę przesiać i połączyć z proszkiem do pieczenia i cukrem.
W drugiej misce zmiksować jajko, mleko, zsiadłe mleko i masło. Powoli wsypywać suche składniki, miksować do całkowitego połączenia się wszystkich składników.Patelnię z powlekanym dnem (na stalowej mogą się przypalać) rozgrzać z odrobiną oleju. Łyżką wlewać porcje ciasta i smażyć na złoto z obu stron (ok. 1 minuty na stronę).
Najlepiej smażyć placuszki na prawie suchej patelni, bez tłuszczu.
Ułożyć na talerzu, przykryć folią aluminiową, żeby za szybko nie stygły i dokończyć smażenie.
(podaję za Liską)

Potem odwiozłam Maćkową Rodzinkę na pociąg (jadą na Pogrzeb). Czy to nie trochę za ładny weekend na pogrzeby ?Wróciwszy do domu i odkurzywszy poczułam się straszniaście zmęczona. Po krótkiej bitwie z własną osobą, poszłam na kompromis z tą że paskudną personą - wyciągnęłam stół na środek tarasu, przykryłam kocem, przyniosłam kołdrę i poduszkę i poszłam spać na stole*. Wprawdzie mamy leżaki, ławki i krzesła, ale jakoś nie umiem się na nich ułożyć wygodnie. Za twardo żeby spać na brzuchu (lub źle wygięte jeśli o leżaki chodzi), za wąskie żeby zwinąć się w kłębek.
Po drzemce zabrałam się za "odświeżanie" naszej jeżyny. Pożyczyłam od rodziców rękawice spawalnicze, które to służą im jako dobrym weterynarzom do pacyfikowania kocich pacjentów niezbyt zachwyconych przymusową wizytą (czyli drapiących, gryzących, syczących i plujących)**. Do jeżyny też się sprawdziły. Nasza jeżyna ma dłuuugie pędy i lubi je zakorzeniać w dziwnych miejscach. Zwykle bardzo daleko od punktu z którego wyrosły. Szczególnie upodobała sobie rozrastanie się na stertę piaskowca zalegającą koło "zagonu"***. Tam gdzie ją posadziliśmy nie ma więc prawie w ogóle jeżyny, a między kamieniami wyrasta jeden drugi krzak, a za płotem u sąsiadów drugi.
A tak swoją drogą, a propos leżaków. Byliśmy wczoraj z M., przed moimi zajęciami z rosyjskiego w bardzo fajnym miejscu. Kafejko- bar właściwie o nazwie cafe kafka. Znajduje się na ulicy Oboźnej (3), a oprócz stolików wewnątrz i kilku na zewnątrz można sobie wziąć leżak właśnie i pójść z nim na trawnik obok i na leżaku na trawniku popijać kawkę (żeby tak zjeść obiad trzeba by już mieć większe samozaparcie). Pokazał mi to miejsce Michał (to znaczy mnie tam zabrał bo mijam Kafkę zawsze idąc na rosyjski i wcześniej już ją widziałam). Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona jakością, a nawet wykwintnością serwowanych potraw. Nazwy nie wywołują we mnie natychmiastowej chęci pożarcia, ani nawet miłego mrowienia na języku. Są takie zwyczajne "sałatka z grillowanym kurczakiem" nie przygotowuje na zestaw pyszności, miękkie soczyste mięsko i prażony sezam w sałatce (sezam był baaardzo na plus), "naleśnik z szynką i mozzarellą"**** podobnie, a połączenie czosnkowej nuty, ciągnącej się mozzarelli i szyki jest naprawdę niesamowite (tu moja smakowa wyobraźnia mnie naprawdę zawiodła). z tego powodu już dwa razy mało brakowało a zrezygnowałabym z jedzenia, a wczoraj byłam na siebie wściekła. Jak zawsze w restauracjach wybrałam dla siebie najgorsze możliwe danie (pewnie komu innemu by smakowało). Zawsze tak jest! Cała rodzina zamawia coś pysznego, albo chociaż dobrego, tylko ja zamówię sobie coś niejadalnego, nawet jeśli nie jest specjalnie wymyślne (w końcu już znam swoje możliwości) to okazuje się, że akurat tu nie potrafią go przyrządzić. A tak bym chciała potrafić wybierać z menu ...
Ale nic, z tego co widziałam (i próbowałam) dania mają w kafce naprawdę dobre, nawet jeśli zwyczajne nazwy tego nie sugerują. Następnym razem wezmę coś innego i z pewnością będę zadowolona.
Wystrój też jest niezły. Podobają mi się panele z lampkami w kształcie chmur (zresztą sami zobaczcie tu) i pomysł z książkami na wagę.

No dobra muszę lecieć wyprowadzić Maćkowego psa adijos!

* czyli kompromis pomiędzy "iść spać", a "taka ładna pogoda trzeba wyjść na dwór"
** zabrzmiało to groźnie, ale te rękawice służą rodzicom do wyjścia cało, cieńsze rękawiczki nie wytrzymują starcia z kłami i pazurami, a czasem nie ma innej opcji jak chwycić toto zwierzę i przytrzymać
*** z braku lepszego sformułowania.
**** Maciek prawie się popłakał jak odkrył że włożyli mu "surowego" pomidora do środka naleśnika. M. jada tylko mocno przetworzone pomidory (ketchup sosy , przeciery, ogólnie tak, że pomidorowy jest tylko kolor)

czwartek, 15 kwietnia 2010

dostałam książkę! Nie mamy zbyt wielu książek kucharskich, a już nie takich jakie by mi odpowiadały (te z obrazkami są wściekle drogie), a ostatnio zaczyna mi być trochę głupio że "żeruję" na kilku osobach zamieszczających przepisy w internecie.
W jakiś starych czasopismach szukałam przepisu na dziś, ale nie znalazłam nic co by było warte poświęcenia mnóstwa czasu/ wystarczająco szybkie i zachęcające/ na co składniki miałabym w domu.
Ale teraz może coś drgnie ?W "kuchennym" angielskim jestem właściwie fatalna (nie żeby moje słownictwo w ogóle było zbyt duże), ale to chyba nie powód żeby się nie nauczyć ? Będzie łatwiej szukać nowych przepisów. No i jakoś tak czuję, że satysfakcja z prezentowania przepisu własnym wysiłkiem przetłumaczonego będzie przyjemnością nieporównywalnie większą. No i nie ukrywajmy - pretekstem do "dostania" książki była właśnie nauka angielskiego.

nie taki smok straszny jak na Wawelu

We wtorek byliśmy z Mają, Mateuszem i Maćkiem (tylko ja nie na "M") w kinie na "Jak wytresować smoka". Film był świetny porywający, zabawny, przemyślany i ładny graficznie.
Jakkolwiek fabuła nie była zbyt zaskakująca,( a wręcz wiadomo było co się stanie od samego początku) tak zachowanie i mimika "głównego" smoka rekompensowały wszystko. Zwłaszcza wielbicielom i właścicielom ... kotów.
Te sceny jak smok udeptywała ziemię, albo ganiał za "zajączkiem", albo widoczna w trailerze (trochę okrojona) kiedy namawia Czkawkę żeby zjadł rybę <łyk> no zjedz!




Ja chcę jeszcze raz !
(i jak to jest w bardzo nielicznych filmach głosy w polskim dublingu podobałąy mi się bardziej)

środa, 14 kwietnia 2010

orzechowy zawrót głowy


Zupełnie niechcący wyszedł mi orzechowy tydzień. Zaczęło się od tego przepisu. Już o nim pisałam i strasznie na niego chorowałam. W rezultacie z oryginalnego przepisu zostały tylko śliwki, a mnie wyszła wariacja na temat dwóch przepisów która zaowocowała dobrze mi znanym mazurkiem cioci Boni*, który kojarzy mi się głównie z Bożym Narodzeniem. Oczywiście Ona robi inny spód**, orzechy w masie nie są zmielone i znaleźć tam można jeszcze rodzynki, ale tego smaku pomylić się nie da.
Ale, ciągle piszę, że to mazurek i dorzucam do niego Boże Narodzenie. Powód jest prosty. Wielkanoc kojarzy mi się z lekkimi owocowymi ciastami, a w tym mazurku jest zbyt dużo dobrego i ciężkiego na raz.

Ok to teraz już o przepisie. Ponieważ w domu po raz enty nie było migdałów, ani marcepanu to trzeba było improwizować (zwłaszcza, że żałoba narodowa-wszystko zamknięte). Mielone migdały lub orzechy laskowa zastąpiły orzechy włoskie. Ponieważ najbardziej lubię śliwki w czekoladzie nałęczowskie, a tam jest taka masa dookoła śliwki, ni to truflowa ni to kakaowa, również kakao wylądowało w masie. W międzyczasie okazało się, że mama wyrzuciła resztkę (całkiem pokaźną) ciasta, którego zamierzałam użyć. Tu z pomocą przyszedł ten przepis. Z niego wzięłam tylko spód, ale też zmodyfikowany, bo przecież migdałów nie miałam. Oto rezultaty mojej twórczej improwizacji na temat

Mazurek śliwkowo-kakaowy (tudzież cioci Boni)

spód:
75 g mąki pszennej35 g masła
20 g mielonych orzechów włoskich
20 g cukru pudru
5 5 kakao gorzkiego
1 żółtko
1 łyżka wody

Zagnieść ciasto z podanych składników, wylepić formę (u mnie 2 aluminiowe foremki na pasztet) wstawić na 30 minut do lodówki. Piec ~15 minut w temp 190*C
masa:
200 g suszonych śliwek
1/2 szklanki wody
1/2 szklanki cukru
50 g mielonych orzechów włoskich
3 łyżki kakao
(+ ewentualnie garść rodzynek, garść łuskanych orzechów laskowych)
Z cukru i wody zagotować syrop. Pokroić śliwki, dorzucić do syropu razem z orzechami. Gotować aż masa zgęstnieje, dorzucić kakao.

Jest to ciasto za które dałabym się pokroić (choć w niczym nie przypomina śliwki w czekoladzie). Uwielbiam połączenie suszonych śliwek i kakaa. Koleżanki jak zwykle chwaliły spód, ale tym razem chyba miały rację - wyszedł wyjątkowo smakowity. Można ciasto polać jeszcze rozpuszczoną w kąpieli wodnej (z masłem i śmietanką) czekoladą, ale moim zdaniem jest wystarczająco słodkie, kaloryczne i czekoladowe bez niej. Aha porcja wychodzi dość mała*** więc do "standardowych" blaszek proponuję podwoić składniki.

Po mazurku zostało mi jeszcze sporo mielonych orzechów (sama mieliłam), które zostały wykorzystane dziś przy robieniu obiadu.
Wiosenny indyk z makaronem, brokułami i orzechowym sosem****

kawałek piersi z indyka pokrojony w kostki (2-3 garście)
3-4 spore pieczarki
1 nieduża cebula
2 garści mielonych orzechów włoskich (30-40 g)
świeża bazylia (15 g)
3/4 szklanki śmietany (u mnie 18%)
1 ząbek czosnku (lub czosnek granulowany, lub wcale)
1/2 papryki żółtej i pomarańczowe (czerwonej)
1 brokuł (pokrojony na drobne różyczki)
sól, pieprz
makaron ( u mnie nitki spaghetti)

Cebulę pokroić w drobną kostkę, zeszklić, dorzucić pokrojone pieczarki, a po chwili kostki indyka. Przykryć pokrywką , poddusić, kiedy zmienią kolor zalać śmietaną wymieszaną z posiekaną bazylią, czosnkiem i solą. (wstawić wodę na makaron i do sparzenia brokułów)Dusić jeszcze z 10-15 minut dorzucić orzechy. Wrzcić makaron i brokuły do wrzątku. Makaron jak na opakowaniu, brokuły ze 3 minutki, aż nabiorą "wesołego" koloru i będą odpowiednio miękkie i elastyczne. Pokroić paprykę w kostki dorzucić do mięsa, tuż przed podaniem dorzucić brokuły i łączyć z ugotowanym makaronem. Smacznego.




*siostra taty, świetnie gotuje i piecze
** na smalcu przez co potem mam zgagę gigant, ale nie przeszkadza mi to zjeść pół blachy mazurka w ciągu 2 dni, a blacha jest duża
***ja musiałam ciasto dotransportować na uczelnię, a wożenie się przez pół miasta z blachą nie jest szczytem moich marzeń, więc wyszły dwie nieduże aluminiowe formy na pasztet (łatwo się pozbyć po zjedzeniu i lekkie) no i składników tak nie szkoda jakby nie wyszło.
**** miał być makaron z indykiem, ale skroiłyśmy z mamą do spółki zdecydowanie zbyt dużo indyka.

piątek, 9 kwietnia 2010

dzień powszedni

opuszczanie, okręcanie, czyszczenie pomidorów to straszna praca*! Krzaki pomidorowe cuchną, brudzą, są kruche i ciężkie. Trzeba uważać, na pędy boczne i na liściaki**. Liściaki kojarzą mi się z nowotworami i być może nawet są jakąś ich łagodną formą. Pojawiają się częściej na "dzikich" formach i odmianach. Polega to na tym, że w gronie zamiast kolejnego kwiatka pojawia się listek. Potem taki listek przekształca się w pęd i ciągnie grono do góry. Zarówno liściaków jak i pędów bocznych nie chcemy, ponieważ rosnąc zużywają asymilaty, które w innym wypadku zostałyby wbudowane w owoce. Liściaki są jakby bardziej "niebezpieczne" ponieważ rosną blisko owoców i są wstanie wessać asymilaty przeznaczone już dla owoców i zmieniają równowagę hormonalną w gronie. Jeśli udało się już wytworzyć owocki (zwykle 2 -3 ) to te owoce rozwijają się wolniej, a może im się nawet wcale nie udać. W rezultacie (opadną na pewnym etapie), jednak nawet jeśli się im uda to będą 2-3 owoce z grona w którym bywa 5-8 pomidorów, koktajlowych nawet 10. Na dodatek my nie chcemy żeby te pomidory** nam się za bardzo rozrastały, nie chcemy żeby się krzewiły. Prowadzimy je na tak zwany 1 pęd (czasem 2 do 3) i pilnujemy produktywności (wyprodukowana masa zielona/masę pomidorów).


Zmęczony, zapracowany student nie ma zbyt wiele czasu na finezyjne gotowanie (zwłaszcza jak mama zażyczy sobie odkurzenia, załadowania zmywarki i jeszcze 5 rzeczy...
I oto danie " wrzućmy do na patelnie wszystko co jest w domu". Powstało po Sylwestrze w chatce, w której były wielkie szpary w ścianach i tylko kilka stopni więcej niż na dworze (czyli nadal minusowe temperatury) Promiennik został tam moim najlepszym przyjacielem (przy nim dochodziło nawet do +5*C!), ale o tym kiedy indziej. Połączenie kaszy gryczanej, serka wiejskiego i sera żółtego choć przypomina błotną breję jest zaskakująco dobre i super sycące. W dodatku błyskawiczne do przygotowania (zwłaszcza jeśli z wczorajszego obiadu została kasza gryczana).


Ciapalata***

torebka ugotowanej kaszy gryczanej
opakowanie serka wiejskiego
kostka (ok 150 g ) żółtego sera
troszkę soli pieprz

Wszystko wrzucamy na patelnię, mieszamy podgrzewając aż ser żółty się rozpuści i raczej nie dłużej bo biały zaczyna "puszczać soki". Doprawić i smacznego
* trochę lżejszymi są hormonizacja (psikanie za pomocą rozpylacza specjalnym preparatem wspomagającym zawiązywanie owoców) i nakładanie łuczków na grona. Robi się to po to, żeby się nie łamały pod ciężarem owoców, a jak taki łuczek wygląda to w lewym górnym rogu zdjęcia zbiorowego liściaków zobaczyć można
**cały czas mówię o szklarni, choć na świeżym powietrzu pomidory też cuchną i brudzą
*** bo tak jej na imię. Moje danie, moja nazwa

środa, 7 kwietnia 2010

wyobraźnia a dusza cebuli


MARMOLADA CEBULOWO-POMARAŃCZOWA

1 duża cebula (lub dwie mniejsze)
1 duża pomarańcza
1/2 suszonej papryczki chili
15 dag cukru
4 łyżki białego octu winnego

Cebulę obieramy i grubo siekamy. Pomarańczę obieramy i kroimy na kawałki (nie filetujemy).
Do garnuszka wkładamy cebulę, pomarańczę i pokruszoną papryczkę. Gotujemy na małym ogniu ok. 30 minut, mieszając co jakiś czas. Następnie dodajemy 1/2 łyżeczki soli, cukier, ocet. Mieszamy składniki i gotuję ok. 1 godziny. Marmolada powinna zgęstnieć i nabrać połysku.
Przelewamy marmoladę do wyparzonego, małego słoiczka. Podaję do pasztetów i serów pleśniowych.
(ja zrobiłam z 2 średnich cebul, 2 malutkich z racji swej szalotkowatości szalotek, 2 pomarańczy i ok 180g cukru. dodałam za dużo chili. Trochę za bardzo octowa wyszła ta marmolada moim zdaniem no i się nie przelewała tylko ja ją przełożyłam łyżką)

Przy okazji prezentowania tego przepisu Ania pisała o wyobraźni smakowej.
Taka wyobraźnia jest powodem, dla którego, sposobem w jaki wybieram przepisy. Maciek się ze mnie śmieje mówiąc, że w książce kucharskiej najpierw patrzę na obrazki, potem na składniki, pobieżnie czytam przepis (albo i nie) i i tak robię po swojemu. Jest to prawda, nie zamierzam się wypierać, ale M. zapomniał o nazwie potrawy. Ona też musi być smakowita. Czasem czytam nazwę*, wyobrażam sobie danie i jestem rozczarowana (lub mile zaskoczona) gdy składniki i wykonanie odbiegają od moich wyobrażeń.
Czasem mam problem z wybraniem co by tu dziś zrobić? Może to, to a może to ? Niestety w takich sytuacjach M. jest bezużyteczny. Ja mu opowiadam co możemy zjeść smakując każde słowo i powietrze wokół niego (słowa). Każdy składnik z osobna i wszystkie połączone w harmonijną całość.
Specjalnie wolno, z pieszczotą i niemal mlaszcząc wypowiadam każdy wyraz, a moje kubki smakowe delikatnie drżą z rozkoszy zalewane napływającymi z mózgu wspomnieniami i fantazjami smakowymi.
M. tego nie czuje, nie rozumie i zawsze patrzy na mnie jak na wariatkę (albo osobę bardzo pijaną). Zawsze odpowiada, że nie wie i żebym zrobiła to co uważam; a przecież jak pytam to znaczy, że nie wiem ! (No dobrze, może troszkę dlatego, że smakowanie słów jest nadzwyczaj przyjemne**)
Nie rozumie też jak ważne jest żeby pochwalić to co upichciłam***. Dla Niego jak coś jest dobra to jest dobre i tyle. Nie ma stopniowania, nie ma jakiś szczególnych odczuć. Nie potrafi tez chwalić ubrań****, ale to nie jest tak ważne (bo ja wiem, że wyglądam dobrze), to potrafi pokazać inaczej, nawet nie zdając sobie z tego do końca sprawy.
Ale przecież spora część tego co gotuję lub piekę jest dla Niego i "pod" Niego i wtedy koniecznie życzę sobie znać Jego opinię!
Tak jak ten przepis (no ja chciałam bezę, a, że cytrynowa to po maćkowemu )

Składniki:

  • 6 białek
  • 300 g miałkiego cukru
  • 1 łyżeczka skrobi kukurydzianej (można zastąpić ją skrobią ziemniaczaną)
  • 1 łyżeczka białego octu winnego

Białka ubić na sztywno. Pod koniec ubijania dodawać po łyżce miałkiego cukru, łyżeczkę mąki kukurydzianej i łyżeczkę octu.

Blaszkę wyłożyć papierem do pieczenia. Na papierze narysować okrąg, nieduży, dwadzieścia kilka cm średnicy. Wyłożyć na niego masę białkową. Wstawić do nagrzanego do 180 stopni piekarnika i po 5 minutach przykręcić temperaturę do 150 stopni. Piec 1,5 godziny. Studzić w uchylonym piekarniku.

Moje modyfikacje polegały na dodaniu odrobiny aromatu cytrynowego, zamiast octu winnego białego użyłam odrobiny czerwonego i trochę soku z cytryny, a skrobia była ziemniaczana, ale wygląda na to że wyszła mi ta beza jako pierwsza, choć próbowałam już kilkakrotnie




* zwykle już wtedy wiem czy spróbuję przepisu czy nie
** a czasem pytając podejmuję decyzję. Jak się ubierze w słowa możliwości to jawią się zupełnie inaczej niż jako myśli w głowie
*** upichcić może się odnosić i do gotowania i do pieczenia, dlatego tu pasuje. ^^
****zestawów ubraniowych, poszczególnych ciuchów nie wymagam

sobota, 3 kwietnia 2010

mało świątecznie

Nie żebym zwykle czuła atmosferę świąt w powietrzu. Z Bożym Narodzeniem jeszcze jak cie mogę, ale z Wielkanocą zawsze jest trudno. Lubię tylko niedzielne śniadania. Reszta trochę mnie irytuje. Sprzątanie, Maciek w Gdańsku, mama zła i tak dalej.
Ze złych marudzących rzeczy powiem jeszcze , że mam praktyki i swoją porcję sprzątania (mój pokój) wykonałam dopiero w Wielki Piątek* (w który też do 12 siedziałam na uczelni praktykując) i że mama piecze "mazurek" z masą krówkową. Wszystkie podobne odpadają. Gdyby M. nie wyjeżdżał wybór byłby prosty - mazurek z masą cytrynową i bezą, ale M. wyjechał, mama nie lubi cytrynowych ciast**, ja jakoś nie mam ochoty robić mazurka pomarańczowego, czekoladowy*** istnieje dla mnie jako bożonarodzeniowy i co by tu zrobić ?
Na koniec dobił mnie tata odmawiając kupowania produktów "na te moje eksperymenty". Gdyby jeszcze całkiem sama wymyślała te przepisy to ... ale ja widziałam przepis (tu) na mazurek "śliwka w czekoladzie"! Uwielbiam śliwki w czekoladzie. Oczywiście najlepsze są te nałęczowskie z kakaową masą dookoła śliwki**** i których teraz nie mogę, ponieważ mam postanowienie.

Stanęło na zrobieniu blondies, czyli białego murzynka

blondies
  • 150 g białej czekolady, połamanej
  • 80 g masła
  • 1/3 szklanki drobnego cukru
  • 2 jajka
  • 3/4 szklanki mąki
  • szczypta soli
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • pół szklanki posiekanych obranych migdałów
  • 50 g czekolady białej, posiekanej
Masło roztopić w niedużym garnuszku, dodać połamaną czekoladę (150 g), podgrzewać do rozpuszczenia się czekolady, cały czas mieszając. W osobnym naczyniu wymieszać mąkę, cukier, sól, proszek do pieczenia. Dodać jajka, ekstrakt z wanilii i ciepłą czekoladę, zmiksować na gładką masę. Na końcu wrzucić posiekane migdały i białą czekoladę (50 g), wymieszać.
Piec w temperaturze 180ºC około 25 - 30 minut. Wystudzić, pokroić.
Nie wiem czy dobre, bo idą z nami do dziadków, ale pachnie obłędnie.
Są jeszcze 2 plusy dnia dzisiejszego.
Pierwszy to babeczki, które zdążyłam jeszcze przed wyjazdem Maćka zrobić i mu wręczyć.
Wprawdzie tak się spieszył, że parząc palce wyciągaliśmy gorące, o zdjęciach nie było mowy, ale za to wyszły pycha, bo te dałam radę spróbować. Aha przepis stąd
Babeczki cytrynowe z bananem
200 g mąki
130-150g drobnego cukru
1 cytryna (sok i starta skórka)
1/2 łyżeczki aromatu cytrynowego
1 łyżeczka proszku do pieczenia
2 jajka
2 łyżki oleju
+ 1 banan pokrojony w plasterki*****

Wszystkie składniki wymieszać w misce ( za wyjątkiem banana). Nakładać do foremek na zasadzie : cienka warstwa ciasta, warstwa banana, cienka warstwa ciasta... aż foremeka będzie pełna. Piec 15-20 minut w temp 180*C.
Ciastka ślicznie się zarumieniły, pachniały dobrze i smakowały zadziwiająco dobrze! Byłam naprawdę zaskoczona jak dobre jest to połączenie. Czasem warto poeksperymentować, bo mimo gniotów (o jednym z nich za chwilę) powstają nowe klasyki smaku.
Ale wracając do gniotów. Jeden udało mi się dziś popełnić. Okazuje się, że pasta z fety, żółtek, soku z cytryny i mięty jest paskudna.
(ale wyglądała ładnie)dopisujemy do rzeczy "nie próbować ponownie" (razem z ciastkami z kukurydzy z puszki...), a na koniec wrócimy w weselsze rejony. Osoba memu sercu droga obchodzi niedługo urodziny. Jutro będę piekła ciastka (mam już upatrzony przepis) a do tego taka kartka (choć pewnie coś tam jeszcze do nie dodam)



* a to jeden z powodów "mama zła", a zła była, że bez kija nie podchodź.
**jak również tych z marcepanem, czekoladowych i własciwie wszystkich dobrych, lub lubianych przez Maćka. Ona lubi ciasta maślane ciężkie, kruche i francuskie
*** koniecznie cioci Boni !
**** oprócz śliwek w czekoladzie, które jadam tylko nałęczowskie są jeszcze krówki, które jadam tylko ciągutki i tylko z Milanówka w charakterystycznym żóltym papierku z paskami, brązowymi napisami i krówką nie za dużą, nie za małą i przypominająca prawdziwą krowę, a nie zmutowane niewiadomoco
***** można robić w wersji z wiśniami wtedy 2-3 garści wiśni, mogą być mrożone (wersja też przepyszna, ale dla mnie już nie nowa), ja zrobiłam pól porcji z bananem i pół z wiśniami

piątek, 2 kwietnia 2010

Strasznie nie chce mi się wychodzić. Wszyscy normalni ludzie mają w Wielki Piątek wolne. Tylko nie studenci ogrodnictwa na SGGW.
Więc zamiast wychodzić opiszę mój wczorajszy sen.
A śniło mi się, że pisze maturę. Z języka polskiego, w małej salce z kilkoma osobami. Egzaminatorka wyglądała i zachowywała się jak kobieta, która ostatnio przeprowadzała moją rozmowę kwalifikacyjną. Bardzo sympatyczna kobieta. Nie dosyć że nie zabraniała nam rozmawiać to jeszcze nas zagadywała (we śnie). Ja postanowiłam napisać wypracowanie za pomocą kostek czekolady. Na każdej kostce wytłoczona była literka i z literek układałam zdania.
Natrafiłam jednak na szereg trudności. Po pierwsze czas: czekoladę trzeba było samemu połamać na kostki (każda tabliczka zawierała 2 rodzaje literek, trochę jak domino), wymyślqanie zdań też trwało, a w dodatku po 3 albo 4 zdaniu przestało mi się wypracowanie mieścić na stole. Straciłam mnóstwo czasu na przekładanie, układanie tych 3 zdań na jakiś tacuszkach, zdejmowanie ich na powrót, zdania się rozsypały i trzeba było je ułożyć z powrotem ...
Klęska. Oczywiście czasu mi nie wystarczyło, widziałam jak egzaminatorka żałowała, że nie zdam i obudziłam się roztrzęsiona. Raz dlatego, że nie zdążyłam, dwa dlatego, że zawiodłam moją senna egzaminatorkę.

A jak spojrzałam na zegarek okazało się, że budzik był nie zadzwonił (prima aprilis) i powinnam była wstać godzinę temu.
Zdążyłam !
(a popołudniu odkryłam, że mój telefon myślał, że jest 2 maja, który to jest sobotą i dlatego nie zadzwonił, tylko skąd mu ten maj ? no dobrze ja też tęsknię za końcem praktyk i letnimi ciuchami, ale bez przesady...)