środa, 31 marca 2010

magia mięty

Autorka przepisu, z którego korzystam w moim wycieczkach w stronę murzynka, napisała, że topiona czekolada tudzież brownie pachnie tak, jak może pachnieć szczęście. Być może. W takim razie jak pachnie mięta (nie pieprzowa, ta kłosowa*)? Myślę, że jak magia. Słodki orzeźwiający zapach (nowych możliwości, nadziei), ale ma w sobie nutę tajemniczości, przed czymś ostrzega; niepokoju.
A więc szczęście, magia i kilka ziarenek kardamonu. Musi wyjść coś pysznego!
Wyszło dobre, chyba trochę przetrzymałam w piecu, dziwnie wyrosło (choć proszku do pieczenia przecież nie dałam).
Murzynek z miętą i kardamonem
200g czekolady gorzkiej
200g masła
300g cukru
400g mąki
pełna miseczka posiekanej mięty (4 garście)
2 owoce kardamonu (10 ziarenek)

Masło i czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej lub mikrofalówce, jajka utrzeć z cukrem (aż nie będzie widać kryształków) i powoli łączyć z masą czekoladową (schłodzoną) i mąką. Ziarna kardamonu utrzeć w moździerzu razem z miętą wrzucić do ciasta i wymieszać. Ciasto przelać do wysmarowanej masłem formy i piec w nagrzanym do 200*C piekarniku przez 35 minut.

Pomysł na miętowo kardamonowy murzynek powstał oczywiście w trakcie golenia mięty, otrzymałyśmy nawet sadzonki (a z dumą oznajmiam, że sadzonka kardamonu, którą dostałam jakiś czas temu na zajęciach przetrwała transport do domu i teraz wypuszcza nowe liście). Ustaliłyśmy, że ja zabieram to co obcięte i robię ciasto. Wyszło tego całkiem sporo. Będę miała suszoną miętę, a jak i ta sadzonka przetrwa, to nawet i żywą. Moja kolekcja ziół w ciągu 2 dni z sztuk 1 wzrosła do sztuk dwa i czekam, aż wykiełkuje bazylia. Mam tylko nadzieję, że to drgnięcie** po 3 latach studiowania ogrodnictwa nie umrze śmiercią naturalną i znudzoną zabierając ze sobą moje zioła.
* kłosowa jest krzyżówką pieprzowej i okrągłolistnej, ma bardziej włochate i jaśniejsze liście niż pieprzowa. Różni je też skład olejku eterycznego, a co za tym idzie zapach. Głównym składnikiem olejku mięty pieprzowej jest methol, natomiast kłosowej karwon. Dzięki temu zapach jest słodszy i mniej ostry. Przykładem tej różnicy są gumy do żucia (choć aromaty są tam syntetyczne) są gumy o smaku "peper mint" czyli mięty pieprzowej są ostre i zawierają methol, są też gumy "spear mint", która zawiera karwon, jest słodka i delikatnie miętowa i nie ukrywajmy, taką wolę.
A jeszcze ciekawostka. Miętę pieprzową da się rozmnażać tylko wegetatywnie (przez podział) ponieważ utraciła zdolność tworzenia nasion
** Drgnięcie - nagle mimo, że nigdy nie chciałam się babrać w ziemi zapragnęłam hodować zioła.

Na zbiorowym "zdjęciu" są :
  • "lasy" to dziurawiec przywieziony z Mongolii przez naszego kierownika katedry
  • trawy to byłą szklarnia, ostatni etap żywota szklarni kiedy jeszcze wiadomo do czego kiedyś te resztki betonu służyły
  • nasiona bazylii
  • z rękawiczkami : wyżej mięta do suszenia niżej moja nowa lawenda
  • trzymane dłonią w lateksowej rękawiczce: pikowana siewka cieciorki
  • najmniejszy element, czyli sadzonka kardamonu. Żyje!

niedziela, 28 marca 2010

fioletowe sny



fioletowe bo mama kupiła mi 2 fioletowe bluzki. To jest mój aktualny kolor sezonu (miewam różne, zwykle dosyć intensywne, był już pomarańczowy i połączenie czerwonego z jasnym zielonym). Podobno nawet mi w nim dobrze. Mam też fioletowy tusz, który został wykorzystany do zrobienia moich naukowych pomocy z rosyjskiego* a normalnie służy do pisania pamiętnika (co trochę zarzuciłam). Mnie najbardziej podoba się "pomoc" w futrze, choć czarownica w ogrodniczkach jest mi bliska**, a kurtka w ręku bejsbolistki jest małym powodem do dumy. Ciekawe czy pomoże mi się to uczyć ?
Sny bo niewyspana jestem (praktyki ksssss) i bo ta niedziela jest jak sen ...
Zrobiłam to chilli con carne i paschę z tego przepisu i zmęczyłam się strasznie.Muszę przyznać, że oba przepisy mnie trochę rozczarowały. chilli M. jadł niedawno w knajpie i było o wiele lepsze. Temu "mojemu" czegoś brakowało...
tylko nie wiem czego, a składniki były takie:
  • 2,5 cebul
  • ząbek czosnku
  • 2,5 łyżki oliwy z oliwek
  • 1 1/3 łyżeczki chilli (w proszku) lub drobno posiekanej świeżej papryczki
  • 1 1/3 łyżeczki mielonej kolendry
  • 1 1/3 łyżeczki mielonego kuminu (kminu rzymskiego)
  • 5 ziarenek kardamonu, zmiażdżonych
  • 1,5 czerwone papryki
  • 1 kg zmielonej wołowiny
  • 2,5 puszki (400 g każda) posiekanych pomidorów
  • 5 łyżek keczupu pomidorowego (dobrej jakości)
  • 5 łyżek przecieru pomidorowego
  • 1 1/3 łyżki kakao (proszku)
  • puszka czerwonej fasoli
  • 1/2 dużej lub mała puszka kukurydzy (mój dodatek)
  • sól i pieprz cayenne do smaku
Przepis wzięłam stąd i choć zmniejszyłam ilość wszystkiego o 1/3 to porcja wyszła solidna ( na 7 osób z górką). A wykonanie choć czasochłonne nie jest trudne. To co da się należy pokroić w kostkę. Na (dużą!) patelnie i oliwę wrzucać w kolejności :
1. cebula i czosnek
2. przyprawy
3. papryka
4 . mięso (posolić, popieprzyć, zbrązowić)
5. pomidory z puszki, ketchup, przecier
6.fasola (zagotować)
7. kakao chilli pieprz i inne ostrości
ostatnim punktem jest gotowanie tego przez pewien czas na wolnym ogniu (w przepisie półtorej godziny pod przykryciem, ale my preferujemy gęste więc było bez przykrycia, dodatku wody, który był w przepisie i jakieś 45 minut)
Natomiast pascha rozczarowała mnie bo spodziewałam się ... sama nie wiem czego chyba innej konsystencji. Świetna by była na kruchym spodzie jako sernik, albo nadzienie do naleśników (i tak chyba będzie się u mnie pojawiać), ale sama jest zbyt nijaka. Przepis podaję za Anią ze Strawberries from Poland

CYTRUSOWA PASCHA Z ŻURAWINAMI

400 g półtłustego twarogu
2 żółtka
1/2 szklanki suszonych żurawin
8 płaskich łyżek cukru pudru
skórka otarta z: 1 pomarańczy 1 cytryny i 1 limonki ( u mnie 1 pomarańcza jeden grapefruit)
1/4 szklanki przegotowanej wody
gaza


W małym rondelku rozpuszczam cytrusowe skórki, wodę i 3 łyżki cukru pudru. Mieszam, dopóki cukier się nie rozpuści, następnie zmniejszam gaz i gotuję skórki ok. 15 minut, co jakiś czas je mieszając. Następnie wrzucam do rondelka żurawiny i gotuję ze skórkami do czasu wyparowania niemal całej wody. Ściągam rondelek z gazu, odkładam do wystygnięcia.

Żółtka ucieram do białości z 2 łyżkami cukru pudru. Ser trzykrotnie przepuszczam przez maszynkę (można też zmiksować go w blenderze), po czym dodaję do niego resztę cukru pudru i zawartość rondelka (odkładam łyżeczkę skórek do ozdoby). Dokładnie mieszam.

Średniej wielkości miskę wykładam gazą, przekładam doń masę serową i lekko ją ubijam. Na wierzch miseczki kładę talerzyk, a na nim coś ciężkiego i taki pakunek chowam na noc do lodówki. Przed podaniem wyciągam paschę z miseczki i układam na talerzu, delikatnie ściągając z niej gazę, po czym ozdabiam wierzch odrobiną kandyzowanych skórek i żurawin.

* tata się spytał czy muszą być takie seksowne, ale co mu to przeszkadza?
**jakieś alter ego?

sobota, 27 marca 2010

krew jak czekolada


Po 3 latach od uzyskania pełnoletności (a obiecywałam sobie, że pójdę jak tylko odbiorę dowód) udało mi się pojawić w Regionalnym Centrum Krwiodawstwa. Postanowienie, że tym razem już naprawdę trzeba pojawiło się w ferie, kiedy łażąc po "starych śmieciach"* natknęłam się na to Centrum. Dziwne, u nas na kampusie co kilka tygodni (pewnie co 8-9 bo tyle wynosi minimalny czas między jednym oddaniem a drugim) jest Wampiriada. Tylko, że zawsze jakoś trafią na moment kiedy mam okres, spieszę się gdzieś, albo jestem głodna i się źle czuję. No i musiałabym się przespacerować na stary kampus... To już lepiej jechać w sobotę z Izabelina na Saską Kępę.
Ale tym razem się udało. Wymogłam na M. że ze mną pójdzie. I nic to, że tuż przed okazało się, że bierze antybiotyk i nie może oddawać krwi i tak musiał pójść, choćby tylko jako wsparcie moralne, ściągnęłam go więc o zbyt wczesnej porze i pojechaliśmy.Oczywiście zapomniałam pani doktor spytać i nadal nie wiem jaką mam grupę krwi (dowiem się w poniedziałek, jak pojadę odbierać wyniki) i oczywiście nikt inny z mojej rodziny oddawać krwi nie może.
Dostałam ekwiwalent w postaci 8 czekolad, soczku i batonika. Soczek wypiłam batonika oddałam M. a czekolady zostały, przecież nie mogę ich ruszyć (dlatego zapobiegliwie wzięłam paczkę daktyli), nadal mam postanowienie i w nim trwam, choć jest coraz ciężej**. Od razu po wyjściu zaczęłam się zastanawiać jak by tu spożytkować te moje 4500 kcal. Odpowiedź nie była trudna - murzynek. Jakoś tak się złożyło, że nigdy go nie piekłam ( i jakoś tak, że nie zorientowałam się że brownies i murzynki to jedno i to samo).
W prawdzie ten egzemplarz powstał jeszcze ze starych zapasów (które normalnie musiały by mieć pas cnoty żeby się uchować tyle czasu, ale cóż postanowienie...), ale istnieje prawdopodobieństwo, że koleżanki jak się dowiedzą, że upiekłam takie "zwykłe" ciasto zmuszą mnie do ponownej próby tym razem połączonej z ich degustacją.
Szkielet przepisu wzięłam stąd, ale nie dodałam cytryny, a za to zużyłam żelowane wiśnie (mama zrobiła do naleśników) i dorzuciłam żurawiny.W przepisie nie podaję ilości, bo to chyba zależy od upodobań własnych ile dodatków, a nie ważyłam ile tego wyszło.
Brownies
200 g gorzkiej czekolady
200 g masła
5 jajek
400 g cukru
400 g mąki
1/2 łyżeczki soli

Czekoladę z masłem stopić w kąpieli wodnej lub mikrofali***, jajka utrzeć z cukrem i dolać przestudzoną masę czekoladową, mąkę, sól i9 dokładnie mieszam. Dodać dodatki i ponownie wymieszać, a następnie przelane (ciasto) do foremki piec 35 min w temp 200*C (nie należy sprawdzać patyczkiem, bo brownies jest gotowe mimo, że patyczek jest mokry)

I w ten sposób o godzinie 23 raczę się czekoladowym ciastem, które jutro będzie deserem, a daniem głównym chilli con carne...

*kiedyś mieszkałam na Saskiej Kępie, jak byłam mała
** już teraz uznałam, że lody mogę jeść
*** odkrycie! nie wiedziałam, że tak można!

czwartek, 25 marca 2010

wiosna !



Od wczoraj pracujemy (praktyki) z Bachą i Aśką na patio. Doprowadzamy je do porządku po zimie i jest z tym całkiem dużo roboty, całkiem męczącej. Ale widać efekty, nie musimy znosić towarzystwa koleżanek i jest ładna pogoda i towarzyszą nam śliczne kwiatki i biedronki. Dziewczyny jak zwykle mnie meczą żebym coś upiekła. To miło, bo to znaczy, że im smakuje.
Wczoraj za ich namową upiekłam tartę. Może nie taką jak myślały, ale była niezła, a pomysł całkiem mój i taki wiosenny, orzeźwiający.

Tarta z wiśniami i mango
0.5 kg wiśni (u mnie mrożone)
1 szklanka cukru2 owoce mango1/4 szklanki śmietany kremówki
1 łyżeczka mąki ziemniaczanej2 żóltka

130g miękkiego masła
175 g mąki1 żółtkoszczypta soli
1,5 łyżki cukru pudru

Na początek z "dolnych" składników trzeba zagnieść ciasto. Jeśli wybitnie nie bedzie się chciało kleić to można dodać odrobinę mleka. Zagniecione w postaci kuli, w folii włożyć do lodówki.
Wiśnie podsmażyć z cukrem (ilość wedle uznania), zlewając sok (nie będzie potrzebny, ale jest smaczny). Kiedy wiśnie będą gotowe (ja nie robiłam dżemu ani żelu tylko trochę posłodziłam i odsączyłam) obrać i pokroić w drobną kostkę mango, dorzucić łyżkę cukru, śmietanę mąkę ziemniaczaną i jajka zmiksować (można dodać mniej śmietany, albo wcale, u mnie mikser by nie wyrobił). Wyjąć ciasto, wylepić nim wysmarowaną i wysypaną (mąką, bułką tartą lub kaszą manną) formę podzióbać widelcem i podpiec (180*C) na beżowy kolor. Beżowe ciasto wyjąc z piekarnika, nałożyć wiśnie, zalać masą z mango i wstawić do piekarnika na 35-40 minut w temp. 180*C.
W moim wydaniu ciasto nie było zbyt reprezentacyjne i masa z mango była dość rzadka. Można by spróbować zrobić z niej "budyń" przed wlaniem na tartę.
To było wczoraj*A dziś było ziołowo. Przycinałam na patio cząber i lawendę i te fragmenty, które zdołały już wybić, a obciąć musiałam zabrałam ze sobą. Cząber wylądował w pasztecie z soczewicy z przepisu Ani ze Strawberries from Poland, który to chodził za mną i prosił**.


PASZTET Z SOCZEWICY Z PIECZONYM CZOSNKIEM

200 g zielonej soczewicy2 średniej wielkości marchewki obrane i pokrojone w cienkie plasterki
1 główka czosnku
1 średniej wielkości cebula drobno posiekana
1/2 łyżeczki kminku (zmiażdzonego)
1/4 łyżeczki suszonego chili (można zastąpić pieprzem cayenne)
1/2 łyżeczki świeżego cząbru3 jajka3 łyżki oliwy

W piekarniku rozgrzanym do 180*C należy umieścić czosnek (jeden ząbek odkładamy, a reszta ląduje w tych pergaminowych łuskach i piecze się aż będzie miękki)
W garnku umieścić soczewicę z 3 szklankami wody i solą. Gotować ok pół godziny aż zacznie się rozpadać a woda wyparuje.W międzyczasie na rozgrzaną oliwę wrzucić przyprawy, a chwilę później warzywa i pozostały czosnek. Smażyć aż zmiękną. Dodać do soczewicy (pieczony czosnek też) i podzielić zawartość garnka na pół. 1 część miksujemy z jajkami po czym mieszamy z drugą. Całość doprawiamy i przekładamy do wysmarowanej i posypanej bułką keksówki .
Pasztet piec przez ok. pół godziny w 180 stopniach C.

A lawenda wylądowała w lawendowych ciasteczkach z przepisu Liski

175g miękkiego masła
2 łyżki świeżych kwiatów i liści lawendy, drobno posiekanych (lub jedna niepelna lyzka suszonych kwiatów)
100g miałkiego cukru (caster)
225g zwykłej maki25g demerary

Wszystkie składniki prócz demerary zagnieść w ciasto. Podzielić na 4 części i uformować z nich wałki. Rozsypać demerarę w płaskiej misce i obtoczyć wałki, które następnie należy włożyć do siatki i schłodzić w lodówce. Schłodzone kroimy na plasterki i układamy na blachach ( u mnie były 2 wyłożone papierem do pieczenia, Liska podaje 3 wysmarowane tłuszczem). Wstawić do pieca na 15-20 do temp. 180*C i piec aż się zabrązowią na brzegach.
Ja oczywiście zapomniałam zakupić demerary, więc użyłam ciemnego muscovado i też wyszło ok, choć ten smak trochę dominuje (wydaje mi się, że listki były jeszcze mało aromatyczne)


*zdjęcia powyżej tej gwiazdki (+ biedronka najniżej) też są z wczoraj
** zrób mnie zrób mnie!

poniedziałek, 22 marca 2010

a we weekend...

miałam troszkę więcej czasu. W sobotę się obijała, a w niedzielę wręcz przeciwnie.
Zrobiłam zupę krem z pieczarek.
Była trochę delikatniejsza niż taka jaką robimy zwykle, ale. Właściwie nie, ale; zrobiłam ją ponieważ mama zostawiła cały gar ugotowanych pieczarek (i to w dodatku nieposolonych!). Nie wiem czy zamierzała zrobić sałatkę pieczarkową, a nie starczyło jej czasu, czy chciała zmusić do tego mnie. Na sałatkę nie miałam ochoty, a pieczarek szkoda. Więc zrobiłam zupę, tylko cześć pieczarek była gotowana (wolę taką oryginalną wersję)

Krem ze smażonych pieczarek
0.8 kg pieczarek (połowę można ugotować)
1 l bulionu
trochę oliwy
sól, pieprz

Pieczarki obrać pokroić w talarki i podsmażyć na patelni. Powinny mięć ciemny, "mokry" kolor. Wrzucić je do bulionu i zagotować. Gotować 5 minut, po czym wyłączyć, zmiksować, dosolić dopieprzyć. Podawać z grzankami, można do smażonych pieczarek dorzucić smażoną cebulkę.

Oprócz tego odkurzyłam dom, zmyłam podłogi, załadowałam zmywarkę, umyłam wannę i wyciągnęłam do spółki z Maciejem ze 30 wiader wody z kominkowego (nie żeby po kilku godzinach znów napłynęła). Chciałam, żeby chociaż na powrót rodziców było sucho i żeby taty piorun nie strzelił, ale wobec sił niesprzyjającej przyrody jestem bezsilna.
Na koniec zrobiłam pyszną lasagnę. Bazę przepisu wzięłam z książki "Kuchnia Miriano" (Miriano Baldacci, ale w polskiej wersji językowej), ale dodałam coś od siebie, a raczej coś dla siebie i coś dla Maćka. Najgorsze było to, że mimo, że od tygodnia miałam na to danie ochotę, gotowałam je prawie 2 godziny napotykając kilka trudności i wyszło pyszne, to nie byłam w stanie go ruszyć i zjeść z M. obiadu tak jak to planowałam. Na 10 minut przed końcem gotowania zaczął mnie boleć brzuch, ale tak mocno, że na myśl, że miałabym powąchać jedzenia robiło mi się niedobrze. M. spieszył się do kościoła, więc nie za bardzo mógł czekać a jedzenia szkoda. On jadł a ja posiłek spędziłam leżąc na podłodze, gdzie lasagna nie pachniała tak mocno. W rezultacie z romantycznego (wyłączyli prąd, więc były świeczki) obiady zostało pół lasagni, którą rodzice zjedli dziś na obiad. Dodajmy, że ból brzucha przeszedł mi w ciągu pół godziny i zjadłam kawałek, ale to nie było już to. Nie ma to jak fart; to zdecydowanie nie był mój tydzień.

Lasagna z cukinią i czerwoną fasolą
(klasyczna warstwa)
0.35 kg mięsa mielonego wołowego
200 g pomidorów bez skórki
marchewka
cebula
2 ząbki czosnku
kieliszek czerwonego wina
oliwa sól, zioła prowansalskie
pieprz
(warstwa dla mnie)
2 nieduże pory
1 mała cukinia
odrobina bulionu
(warstwa dla M.)
czerwona fasola
chilli
czerwone wino
(sos beszamelowy)
0.5 l mleka
1,5 łyżki mąki
50 g masła
gałka muszkatołowa
(dodatkowo)
parmezan
ew. inny ser na wierzch


Na początek zrobiłam sos do klasycznej warstwy. Pokroiłam drobno cebulę, marchewkę i czosnek. Podsmażyłam na oliwie dodałam mięso, zrumieniłam. Do tego kieliszek wina i pokrojone sparzone pomidory. Posoliłam, dodałam zioła i dusiłam na wolnym ogniu przez jakieś pół godziny.
Pora pokroiłam w cienkie paseczki, wrzuciłam na oliwę, i na drobne kosteczki pokroiłam cukinię. Posoliłam i podsmażyłam całość na koniec zalewając łyżką (wazową) bulionu i odstawiłam. Potem zrobiłam sos beszamelowy : Utarłam masło z mąką w garnuszku, następnie postawiłam na małym ogniu i mieszałam. W międzyczasie podgrzałam mleko. Po pięciu minutach mieszania i gotowania zaczęłam powoli dolewać gorące mleko, Mieszałam (!). Gotowałam przez 10 minut posoliła popieprzyłam i dodałam gałki. Na koniec została warstwa M. do zrobienia, gdyż jej bazą jest standardowa "masa mięsna" pozostała po nałożeniu pierwszej warstwy. Po prostu dodałam do nie czerwonej fasoli z puszki, wina i chilli i zagotowałam.
Mój makaron nie wymagał podgotowania więc wylądował w wysmarowanym masłem, żaroodpornym naczyniu. Na niego poszła warsja klasyczna, mięsna, polana sosem beszamelowy, to posypałam parmezanem, przykryłam kolejną warstwą makaronu. Na niego poszła cukinia, również polana sosem i posypana parmezanem; przykryta makaronem. Ostatnia warstwa została potraktowana tak samo i ponownie przykryta makaronem, który został posypany parmezanem ( co było błędem i w trakcie pieczenia makaron został zastąpiony zwykłym, żółtym serem . Całość wylądowała w piekarniku na jakieś 0.5 h w temp180*C
Moja foremka była nieduża (25x10x7 cm), ja obliczałam ją na nas, 2 ale przy oszczędniejszym gospodarowaniu spokojnie starczy i na 4 osoby.

P.S.
z powodu złego samopoczucia i braku światła zdjęcie tylko takie

mało czasu...

ostatnio miałam. Sesja - wiem, przed chwilą skończyła się ostatnia, ale ten semestr jest pod pewnym względem niezwykły...
Dosyć, że teraz będę miałam praktyki, a jak dobrze pójdzie (tfu tfu tfu!) to i pracę.
W związku z tym potrzebuję jedzenia szybkiego, łatwego do zrobienia i transportu.
Na przykład moje ulubione pomidory ze śmietaną. Robi się 30 sekund, smakuje wspaniale i nie trudno przenieść. Pomidory ze śmietaną:

2 świeże pomidory
pól małej cebulki lub pęczek szczypiorku
kwaśna śmietana (u mnie 18%)
sól
świeży chlebek odrobina masła

Pomidory pokroić w kostkę, cebulę w drobną kosteczkę (szczypiorek jak to szczypiorek) zalać śmietaną i od serca posolić. To jedna z tych rzeczy które powinny być słone. Do tego kanapka posmarowana masłem i gotowe

sobota, 13 marca 2010

Wczorajszego posta pisała i pisałam i skończyć nie mogłam, dlatego pominęłam już wczorajszy obiad na który składała się "ciapalata" szpinakowa i grzanki z almette.
"ciapalata" to moje słowotwórstwo, ale siekany i mrożony szpinak w trakcie gotowania przyjmuje zwykle konsystencję błota. Zrobienie takiego szpinakowego błota zajmuje momencik.

Szpinakowe błoto

paczka mrożonego szpinaku
3 ząbki czosnku
garść sezamu/ orzeszków pinii*
kawałek sera z niebieską pleśnią**
garść świeżej bazylii
sól

Szpinak wyłuskany z opakowania prawdopodobnie trzeba połamać, wrzucić na patelnię lub do woka. Czosnek drobno pokroić, dorzucić. Kiedy cały szpinak się rozmrozi i zacznie być gorący dorzucamy bazylię (pokrojoną na średnie kawałki) sezam i stopniowo ser. Kiedy ser się rozpuści, a całość będzie ciepła można zdjąć z ognia i spożyć razem z grzankami cienko posmarowanymi serkiem Almette lub Piątnicy.
Pycha!

* lepsze są orzeszki pinii, ale ja nie miałam
** kawałek w sensie takiego standardowego trójkącika. Mój ser nazywał się St. Augur

czwartek, 11 marca 2010

życie bez przypraw jest jak zupa bez soli





Ostatnio moje życie jest całkiem nieźle przyprawione. I różnorodne pod względem nauki, towarzystwa i pełne egzotycznych przypraw.

W niedzielę zrobiłam Maćkowi granolę. Zwykle jada musli tropikalne. Z jakieś powodu smakują mu kandyzowane ananasy, melon i inne podobne paskudztwa, uznałam, że do tego zestawu pasuje imbir (cynamon, który był w przepisie nie, więc z niego zrezygnowałam).

Imbirowa granola
(przepis zaczerpnęłam stąd ale Ania "wzięła go od Nigelli")
baza:
300 g płatków owsianych
150 ml jabłkowego, naturalnego soku
4 łyżki miodu
50 g brązowego cukru
3 łyżki oleju
2 stołowe, czubiaste łyżki mielonego imbiru
½ łyżeczki soli

dodatki:
szklanka obranych migdałów
3/4 szklanki sezamu
opakowanie kandyzowanego ananasa
garść suszonego melona pokrojonego w drobne kosteczki
3/4 szklanki rodzynek
garść posiekanych orzechów laskowych

Wszystkie składniki bazy, sezam, pokrojone migdały (każdy przekrajałam na 3-4 części) i posiekane drobno orzechy laskowe lądują w misce. Mieszam, układam na dużej blasze (i na papierze do pieczenia) i piekę w temp. 180*c przez 20 minut. Mieszam i piekę przez kolejne 20 minut.

Również w niedzielę o godzinie 23 piekłam drożdżówki z dżemem, ale się nie pochwalę, bo nie ma czym. Chyba tylko dobrymi chęciami.
We wtorek znów były zajęcia specjalizacyjne. Bardzo, ale to bardzo żałuję że jest ich tylko 5 tygodni. Są fascynujące (choć moje koleżanki marudzą).
Tym razem mówiłyśmy o migdale zwyczajnym (Prunus amygdalus), sezamie indyjskim (Sesamum indicum), drzewie muszkatołowym(Myrystica fragrans), goździkowcu korzennym(Syzygium aromaticum), kaparze ciernistym(Capparis spiniosa), szafranie uprawnym(Crocus sativus) i kakaowcu właściwym (Theobroma cacao)

Jeśli chodzi o migdał, sezam i gałkę to jadamy wyłuskane nasienie, przy czym migdał i gałka* to drezwa, a sezam to krzew.

Migdałowiec dorasta do 10 m (nie mówię o formach ozdobnych) ma charakterystyczną szarą korę, bardzo dekoracyjne kwiaty** i kwitnie bardzo wcześnie. Czasem nawet już w lutym, zanim rozwinie liście. Jego owoc, podobny do zielonej moreli nie zmienia barwy nawet dojrzały i jest niejadalny. Nas interesuje zawartość pestki, choć w krajach gdzie migdał jest uprawiany jada się też niedojrzałe, całe owoce, a także pija się napój zwany orszadą powstały z niedojrzałych zmielonych migdałów i mleka.
Kiedyś czytałam, że skórki z migdała zawierają śladowe ilości arszeniku i można jedząc migdały się częściowo na arszenik uodpornić. To bzdura, sam migdał nie zawiera arszeniku. Jedna z odmian botanicznych migdała zawiera amygdalinę, która dopiero w wyniku hydrolizy rozkłada się do cyjanowodoru. Ale jest to forma "gorzka" i mało się jej uprawia, jest przeznaczona do tłoczenia oleju i olejków. Amygdalina nie rozpuszcza się w tych tłuszczach więc olej jest całkowicie bezpieczny i od niej wolny. Natomiast my jadamy migdały "słodkie" (Prunus amygdalus var sativa / dulce)
Muszkatołowiec jest drzewem wyższym, w stanie dzikim dorasta nawet do 25 m. Ma skórzaste wonne liście, a olejek eteryczny zawiera również kora i oczywiście nasiona. Owoce i nasiona przypominają avocado, są tylko mniejsze oraz owoc jest żółtawy, a nasienie oplecione jaskrawo-czerwoną osnówką.
Ta osnówka jest również przyprawa i przedmiotem handlu. Obok gałki muszkatołowej zwykle sprzedawane w całości (i np. Arabowie ścierają ją sobie na bieżąco do kawy) lub w proszku przedawany jest "kwiat muszkatołowy", będący niczym innym jak wysuszoną osnówką. Zawiera trochę mniej olejku, więc jest delikatniejszą przyprawą, nie zawiera skrobi, a tłuszczy w nim mniej niż w nasieniu. Jest lekki i zbiera się go mało, dlatego jest dużo droższy.
Same jądro nasienne ma 437 kcal w 100 g więc jest dość kaloryczne, ale zawiera też dużo magnezu oraz olejek eteryczny w którego skład wchodzi mirystycyna, która jest substancją halucynogenną, w krajach gdzie jest uprawiana niektórzy ją żują "na surowo" właśnie ze względu na jej halucynogenne właściwości oraz żeby zagłuszyć głód. Jednak wymaga to sporego samozaparcia. Oprócz tego i swojej roli w kuchni może służyć jako środek poronny, ale także przy leczeniu reumatyzmu, bezsenności oraz wspomaga trawienie.
Ciekawa jest budowa i wygląd przekrojonej gałki. Tam gdzie z łupiną nasienną stykała się osnówka w gałce są bordowe "żyłki" to obielmo, tylko dość nietypowo usytuowane.
Kiedyś Holendrzy starali się ograniczyć uprawę muszkatołowca tylko jednej wyspy (Moluki), ale przeszkodził im "wredny" gołąb który żywił się owocami muszkatołowca i je przenosił na inne wyspy we własnych jelitach.

Goździki, kapary i szafran to natomiast kwiaty, albo przynajmniej części kwiatu.
Dwa pierwsze to pąki kwiatowe (w goździkowcu jak się przegapi 2-dniowy termin zbioru można zebrać owoce, ale one są mniej wartościowe), w przypadku kaparów są one jeszcze marynowane w occeie lub solance, a goździki tylko suszone. Jakość goździków zależy głownie od tego skąd pochodzą***, a kaparów od stopnia rozwinięcia pąków w momencie zbioru (stąd 3 typy handlowe 1. nonpareilles 2. surfines 3. capicines z czego ostatnie są największe, najbardziej rozwinięte i najbardziej "puste") W krajach "produkcyjnych" jada się świeże i marynowane młode liście a nawet gałązki. Są traktowane jak nasz śledzik - pod wódeczkę, a korzenie się spala i z popiołu robi substytut soli. Natomiast substytutem kaparów może być knieć błotna (ryzykowne, bywa trująca) nasturcja większa (b. podobna tylko pąki i liście większe, ale można i liście i kwiaty jadać w sałatkach, albo na kanapkach****) oraz żarnowiec miotlasty.
Szafran najdroższa przyprawa świata to znamiona słupka jednego z gatunków krokusa. Wiadomo, swoją cenę zawdzięcza temu, że choćbyśmy nie wiem jak się starali to nawet z całego pola krokusów nie wyjdzie go dużo. Znany jest głownie za pośrednictwem bardzo wydajnych barwników. Są to krocyna i krocetyna i znamiona zawierają jej ~2%, a mimo to 1g szafrany potrafi intensywnie zabarwić 100 l wody. Kiedyś za pomocą szafrany barwiono tkaniny, ale trochę go teraz szkoda. Oprócz kuchennego, ma też zastosowanie przy obniżaniu ciśnienia krwi i poziomu cholesterolu w tejże. W Chińskiej medycynie ludowej używany był na uspokojenie (choć może rolę grała tu jego cena ? "Jak drogie to przecież musi działać", albo "muszę się uspokoić, bo jak nie to pójdą i kupią następną dawkę, a mnie na to nie stać")
I tym optymistycznym akcentem chyba już zakończę wtorek. O kakaowcu pisać nie będę, bo to dużo, a najciekawszego czyli jak dokładnie robi się czekoladę nie sposób się dowiedzieć.

Środa na uczelni była jak zwykle nudna, ale za to wieczorem...
Wieczorem wprosiłam się na imprezę do Mai. Bawiłam się świetnie i dowiedziałam się, że jeden z moich byłych kolegów ze studiów jest mi najprawdopodobniej znany dłużej, bo udzielał się na Orbitalu, co i mnie się zdarzało lat temu kilka. Postanowiłam zajrzeć na stare śmieci (ciekawa byłam czy znałam Adriana) i okazało się, że jeden z 2 moich artykułów na Orbitalu nadal wisi w top10. Miło.
U Mai było całkiem miło i trochę dziwnie. Gosia miała zaliczenie z masażu (dnia następnego) więc zostałam wymasowana, Majka co godzinę się mnie pytała, czy jej były nie jest cudowny (całkiem przystojna mężczyzna), a jednym zgrzytem była była obecnego Majki, a wszyscy z jednej klasy w liceum.
No a wczoraj byliśmy u Kwiatka. Raz to ja piłam - Sheridan'sa. Mrrrr. Kwiatek z Mackiem robili dla tego pierwszego kartę postaci. Może wreszcie zagramy w ten Monastyr ?
Dom Kwiatka jest jak dla mnie zbyt nowoczesny, ale drobiazgi są śliczne. Śliczne kieliszki, śliczne szklanki i ... zachwycająca figurka Chińczyka w toalecie.


* właściwie drzewo muszkatołowe, ale to skrót myślowy.A nazwa gatunkowa na to wskazuje, że to drzewo, ale one (nazwy gat.) mogą być mylące
** jak cała jego rodzina - Rosaceae, do której należą między innymi jabłoń morela i wiśnia
***gat. pochodzi z Moluki, ale już 3 w. p.n.e. Chińczycy sprowadzali je na dwór swojego władcy. Przy audiencjach głos można było zabierać tylko mając goździki w ustach.
****ładne kolorowe kanapki !

poniedziałek, 8 marca 2010

być kobietą, być kobietą...




...mieć z pól kilo biżuterii, kapelusze takie duże i od stałych wielbicieli wciąż dostawać listy, róże...

i jeszcze mieć całe szafy pięknych, balowych sukienek*, komplet bielizny i rajstopy w każdym kolorze tęczy i torebkę do każdego koloru ubrań.
ta tęsknota się niekiedy budzi we mnie...

tym razem obudził je we mnie seans "Alicji w Krainie Czarów" i choć słyszałam kilka osób mówiących, że się zawiodły bo film był gorszy od innych Tima Burtona, to mnie się naprawdę podobał i kot** i zdjęcia i głębia kolorów i ... ubrania. Zwłaszcza ubrania. Wprawdzie śmieszyło mnie to, że część ubrań z Alicją rosła i malała ( a kilka scen potem to samo ubranie już nie zmalało), a część nie. Jeśli chodziło o pokazanie jej w dużej ilości strojów, to czemu niektóre zmieniały rozmiar?
Podobało mi się też, że Kapelusznik wziął kawałek wstążki, zamachał rękoma i była sukienka, i to całkiem ładna sukienka. Czytałam w jakiejś gazecie, że mają być "wypuszczone" ubrania jakieś limitowanej serii związane z "Alicją...", ale jakoś nigdzie tej formy promocji. Inna sprawa, że nie szukałam zbyt intensywnie, a jak przeczytam o jakiś ciuchu w gazecie i mi się spodoba, oznacza, że do sklepów to on nie trafi. Zresztą nie ma się co łudzić, że stać by mnie było na takie ciuchy, podobnie zresztą jak na sukienki, które kartkowałam siedząc dziś w pracy (plan dnia: szkoła, kawa, kino, klinika). Ale chciałbym kiedyś takie mieć.
Kartkując te gazety trafiłam na wywiad z Ewa Minge. Wywiad ilustrowało zdjęcie.
Pierwsza myśl: "Taką sukienkę chcę!"; druga: "Tak zawsze chciałam wyglądać"
Jak byłam mała to taką zawsze sobie siebie wyobrażałam w marzeniach, takie chciałam mieć włosy***, taką figurę i tego typu sukienki.
Kobieta jest śliczna!
A jeszcze co dziwne: większość jej ubrań można by przy odrobinie samozaparcia nosić na codzień, a to już u projektanta mody dziwne!
No dobrze przydałaby się jeszcze oszołamiająca figura, ale to przecież sprawa zupełnie drugorzędna.


aha i dostałam kwiatka, od faceta, którego pierwszy raz w życiu na oczy widziałam. Miły odbierając żonę przyniósł kwiatki nam wszystkim.


*och, ah jak bym chciała mieć suknie stylizowane na historyczne. Z lejących się, ciężkich materiałów, z gorsetami, ale bez ściskania. Długie do samej ziemi nasycone barwami ...
** Kot z Cheshire, wyglądał niezbyt kocio, nawet pomimo prążków w ślicznym kobaltowym kolorze. Za to zachowywał się bardzo po kociemu. Bardzo w scenach związanych z cylindrem kapelusznika! I ten księżyc zamieniający się w uśmiech Kota z Cheshire...
*** i nic nie szkodzi, że są ewidentnie farbowane

niedziela, 7 marca 2010

cynamonowe góry






Cynamonowe Góry Macieja (tort)

4 blaty biszkoptu:
(na 1 blat)
* 5 jajek
* 3/4 szklanki cukru

* 3/4 szklanki mąki pszennej
* 1/4 szklanki mąki ziemniaczanej
* 6g cynamonu

Białka oddzielić od żółtek, ubić na sztywną pianę.Pod koniec ubijania stopniowo dodawać cukier, po kolei żółtka, mąki wymieszać, przesiać i delikatnie wmieszać do ciasta (cały czas ubijając).
Dno blachy wyłożyć papierem do pieczenia,a boków formy niczym nie smarować. Wyłożyć ciasto. Piec w temperaturze 160 - 170ºC około 30 - 40 minut ( do tzw. suchego patyczka).1/2 kg wiśni
6g cynamonu
5 łyżek brązowego cukru
1/4 szklanki wódki

3 łyżeczki żelatyny
kilka łyżek gorącej wody

wiśnie smażyć z cynamonem i cukrem dolewając porcjami wódkę, połowę wiśnie należy zmiksować przed końcem smażenia, wymieszać z pozostałymi, a na koniec masę z gorącą rozpuszczoną żelatyną. Odstawić do wystygnięcia.200 g gorzkiej czekolady
250 ml śmietany kremówki 30 %
4 łyżki brązowego cukru
2 łyżeczki cynamony
łyżeczka chili

Śmietankę podgrzać z cukrem niemal do wrzenia. Wrzucić połamaną czekoladę i mieszać podgrzewając do rozpuszczenia czekolady, dodać cynamon i chili. Wymieszać. Odstawić do wystygnięcia.
1/2kg plastycznej masy lukrowej
Mając wszystkie składniki przygotowane, wycinamy z blatów pożądane kształty, przekładamy na zmianę czekoladą lub wiśniami. Lukier rozwałkowujemy na kilka pasków, którymi przykrywamy "górę" i nadajemy im odpowiedni wygląd.

cynamonowy żywot mój

Ten weekend ( i co z tego że 4-dniowy?) upłyną pod znakiem cynamonu i lenistwa. Wczesnie chodziłam spać i choć napracowałam się przy cynamonowym torcie Macieja, to przecież z włąsnej woli i ciekawości i dało mi to wiele radości.
Najpierw w piątek upiekłam 4 blachy Bardzo Cynamonowego Biszkopta.

Składniki na biszkopt do tortownicy 20 - 22 cm:

* 5 jajek
* 3/4 szklanki cukru

* 3/4 szklanki mąki pszennej
* 1/4 szklanki mąki ziemniaczanej

Białka oddzielić od żółtek, ubić na sztywną pianę.
Pod koniec ubijania stopniowo dodawać cukier, dalej ubijając. Dodawać po kolei żółtka, nadal ubijając.
Mąki wymieszać, przesiać i delikatnie wmieszać do ciasta (ja to robię na bardzo wolnych obrotach miksera).
Tortownicę o średnicy 20 - 22 cm wył
ożyć papierem do pieczenia (ja piekłam w 20 cm, biszkopt
urósł do wysokości formy).
Boków formy niczym nie
smarować, papierem wykładamy tylko dno. Wyłożyć ciasto. Piec w temperaturze 160 - 170ºC około 30 - 40 minut (lub dłużej, do tzw. suchego patyczka).
Gorące ciasto wyjąć z piekarnika, z wysokości około 60 cm opuścić je (w formie) na podłogę. Odstawić do uchylonego piekarnika do ostygnięcia. Całkowicie wystudzić. Przekroić na 3 - 4 blaty.

Przepis cytuję za Dorotus, a moje modyfikacje polegały na tym że: 1. piekłam w blasze 30x40 cm 2. dodałam pól opakowania cynamonu do każdej porcji biszkopta ( co wyszło ok 6 g - nie wiedziałam że aż tyle) 3. nie zrzucałam biszkoptu z pól metra bo mama obawiała się o swoją podłogę

W przerwach między pieczeniem biszkoptów zrobiłam drożdżóweczki z cynamownem z innego przepisu Dorotus

Składniki na 2 duże blachy:

* 1 szklanka letniego mleka
* 2 jajka
* 4 szklanki mąki pszennej
* 6 łyżek cukru
* 1/2 kostki masła (125 g), roztopionego i ostudzonego
* 4 dag świeżych drożdży lub 2 dag drożdży instant
* szczypta soli

Na nadzienie:

* 1/4 kostki masła, roztopionego
* około pół szklanki cukru
* kilka łyżeczek cynamonu
* rodzynki (opcjonalnie)
* jajko do posmarowania

Z drożdży, 2 łyżek cukru, 2 łyżek mąki i połowy mleka zrobić zaczyn. Odstawić do wyrośnięcia do podwojenia objętości. Do miski przesiać mąkę, dodać sól, jajka, resztę mleka, resztę cukru i wyrośnięty zaczyn. Dobrze wyrobić i wlać masło. Wyrabiać, aż zacznie odchodzić od ręki, odstawić do wyrośnięcia. Kiedy podwoi objętość wyłożyć na stolnicę, podzielić na 4 części. Każdą rozwałkować, posmarować roztopionym masłem, posypać cukrem i cynamonem, jeśli ktoś lubi - w tym momencie można dodać również rodzynki. Zwinąć jak roladę, pokroić w plasterki, ułożyć na blaszce zachowując odstępy - sporo urosną. Posmarować roztrzepanym jajkiem.

Piec około 10 - 15 minut w temperaturze 180°C.
Metoda dla maszynistów:

Wszystkie składniki na ciasto umieścić w maszynie do pieczenia według kolejności: płynne, sypkie, na końcu drożdże. Nastawić program do wyrabiania i wyrastania ciasta 'dough'. Po tym czasie ciasto wyjąć, uformować bułeczki i dalej postępować według powyższego przepisu.

Ja skorzystałam z wersji "dla maszynistów", zrobiłam z połowy porcji i dodałam rodzynki.Drożdżówki wyszły świetne i takie akurat na 2-3 kęsy.

W sobotę od rana kroiłam, układałam i klęłam. Dużo. Ale w końcu wyszło. Z pomocą modeliny, której najpierw nadałam, w przybliżeniu, kształt góry, a potem pokroiłam na plasterki, udało mi się uzyskać dla blatów odpowiedni kształt i ułożenie. Potem skończyłam z wiśniami* i z czekoladą. Bo tort przekładany jest masą z wiśni z dużą ilością cynamonu (znowu), małą cukru i pewną ilością wódki (której czuć nie było) oraz masy czekoladowej z cynamonem i chili. Przłożenie poukładanych już warst poszło całkiem gładko, ale wtedy zaczęła się mordęga. Lukrowa Masa Plastyczna. Będzie mi się po nocach śnić. Bezczelnie zupełnie lepiła się do stolnnicy, potem jak posłużyłam się mąką ziemniaczaną to się rozrywała, znowy lepiła się do stolnicy, a potem zaczęła wysychać. Wyschnię ta nie chciała się ze sobą lepić, więc wszelkie łączenia były aż nadto widoczne, każda poprawka tylko pogarszała sprawę (zwłaszcza próba zlepienia wodą), więc w końcu się poddałam, udekorowałam** tort za pomocą dwóch rodzajów cukru trzcinowego (które mi się zbryliły, więc udawały kamyczki) i odrobiny cynamonu i udałam się ni nim na imprezę.

Jubilat dostał ataku śmiechu na widok swojego tortu (ale wierzę, że się cieszył, a nie uznał, że jest tak pokraczny), a resztę fascynowała głownie "pokrywa śnieżna". B.L.*** nie mogła ni jak zrozumieć, co mam na myśli mówiąc, że to lukier i kupiłam go w postaci masy plastycznej.
Moim zdaniem wyszedł bardzo smakowity i myślę, że sama pozbawiłam go jakiś 25% objętości (choć lukier odkładałam - paskudny jest).
Należałoby, chyba podsumować robienie tortu, bo moje wywody mętne wyszły cokolwiek.

Cynamonowe Góry Macieja (tort)

4 blaty biszkoptu:
(na 1 blat)
* 5 jajek
* 3/4 szklanki cukru

* 3/4 szklanki mąki pszennej
* 1/4 szklanki mąki ziemniaczanej
* 6g cynamonu

Białka oddzielić od żółtek, ubić na sztywną pianę.Pod koniec ubijania stopniowo dodawać cukier, po kolei żółtka, mąki wymieszać, przesiać i delikatnie wmieszać do ciasta (cały czas ubijając).
Dno blachy wyłożyć papierem do pieczenia,a boków formy niczym nie smarować. Wyłożyć ciasto. Piec w temperaturze 160 - 170ºC około 30 - 40 minut ( do tzw. suchego patyczka).
1/2 kg wiśni
6g cynamonu
5 łyżek brązowego cukru
1/4 szklanki wódki

3 łyżeczki żelatyny
kilka łyżek gorącej wody

wiśnie smażyć z cynamonem i cukrem dolewając porcjami wódkę, połowę wiśnie należy zmiksować przed końcem smażenia, wymieszać z pozostałymi, a na koniec masę z gorącą rozpuszczoną żelatyną. Odstawić do wystygnięcia.
200 g gorzkiej czekolady
250 ml śmietany kremówki 30 %
4 łyżki brązowego cukru
2 łyżeczki cynamony
łyżeczka chili

Śmietankę podgrzać z cukrem niemal do wrzenia. Wrzucić połamaną czekoladę i mieszać podgrzewając do rozpuszczenia czekolady, dodać cynamon i chili. Wymieszać. Odstawić do wystygnięcia.
1/2kg plastycznej masy lukrowej

Mając wszystkie składniki przygotowane, wycinamy z blatów pożądane kształty, przekładamy na zmianę czekoladą lub wiśniam
i. Lukier rozwałkowujemy na kilka pasków, którymi przykrywamy "górę" i nadajemy im odpowiedni wygląd.


*wiśnie smażyły się już od piątku, ale tak nieregularnie i jakby na drugim planie.
** to znaczy spróbowałam zasłonić najgorsze fragmenty
*** Babcia Lecha

środa, 3 marca 2010

Mokry, padający płatami śnieg oblepił drzewa. Sceneria w Puszczy* sielankowo-zimowa. Wygląda jak w pełni zimy, przy dużym mrozie, a to tylko wiosna się przebrała**. Pochwaliłabym jej przebranie, bo wyszło i ładnie i przekonująco, szkoda tylko, że na każde moje "ładnie" usłużna jędza odpowiada "a poziom wody w ogrodzie i domu rośnie!" szkoda,m że aparat żarłok znów zjadł całe baterie i nie mam jak zdjęcia zrobić i szkoda, że wszyscy mają już dosyć zimy ( teraz narzekamy, że jest za długo, jak by była krócej, że za krótko, a jak by jej nie było to katastrofa - ludzie są dziwni i straszni) i nie doceniają tej koronkowej roboty matki natury.


W związku z zimą i bielą zastanawia mnie jedna rzecz. Ostatnio przeczytałam artykuł o mleku autorstwa jednej z blogowiczek***, która najwyrażniej jest zwolenniczką Kuchni Pięciu Przemian. Zauważyłam, że to dość popularne wśród znanych i lubianych w tej "branży". Ja osobiście jestem mocno sceptyczna jeśli o to chodzi. Nie podoba mi się to całe "wyziębianie" i defacto wymazywanie z jadłospisu białego cukru i takiej mąki. Wiem, że są niezdrowe, ale myślę, że we wszystkim należy zachować umiar i równowagę. I bęc ! Przy okazji tego artykułu zdałam sobie sprawę, że mimo, iż samego mleka nie lubię, to żywię się praktycznie samym nabiałem: jogurty, sery, sery żółte, pleśniowe. Na dodatek jestem strasznym zmarźluchem, jest mi ciągle zimno (wg artykułu mleko i nabiał należą do produktów wychładzających). Więc może... ?
Z drugiej strony M. pija mleko hektolitrami, na śniadania jada jogurty lub płatki z mlekiem, a ser żółty należy do podstawy żywieniowej w całej jego rodzinie. A On wręcz przeciwnie. Zawsze jest mu za ciepło, chętnie by się rozebrał i nie wytrzymuje temperatur komfortowych dla mnie. Więc może nie.
Jakkolwiek jest naprawdę i niezależnie od tego jak wiele prawdziwego sensu zawiera w sobie filozofia kulinarna Chińczyków, jedno jest pewne. Dieta wysokobiałkowa jaką stosuję jedząc niemal same nabiały nie jest zbyt zdrowa jak każde zachwianie równowagi, więc należy to zmienić. Zredukowanie ilości cukru też pewnie mi nie zaszkodzi, choć pewnie łatwe nie będzie.
Aha i na koniec. Mimo, że nie zgadzam się z niektórymi założeniami artykułu, to samo założenie, że mleko wcale nie jest zdrowe nie jest pozbawione sensu i tak bluźniercze jak mogłoby się wydawać.

* w mieście śnieg z drzew stopniał w 10 minut po pojawieniu się
**głęboko w to wierzę!
*** blogowiczką jest Trufla, a artykuł zeskanowała i wrzuciła tu

wtorek, 2 marca 2010

Na początek pozytywne zaskoczenie: gmina poczuła się do odpowiedzialności i postanowiła nam pomóc* w sprawie zalanego absolutnie wszystkiego. Bez krzyków, bez awantur, szybko i !skutecznie!. Wczoraj została przysłana koparka, która wykopała 2 dziury i szambiarka, która wybierała wodę z tych dziur. Od razu zrobiło się troszkę lepiej, ale uznano, że to mało skuteczne. Ugadano z KPNem, że strażacy mogą wypompować wodę z zalanych terenów do lasu. W końcu nasze** lasy to albo piasek przez, który wszystko przesiąknie, albo bagna nad, którymi KPN płacze, że wysychają, a woda w końcu czysta. Panowie strażacy zajmujący się tym zadaniem dostali od rodziców herbaty z rumem ( co zaowocowało napoczęciem butelki przywiezionej z Austrii i dostępnością jej dla ogółu - czyli dla mnie też).
Rum przepięknie pachniał, a ponieważ herbaty nie pijam,a 80%-owy mógłby mi nie przejść przez gardło postanowiłam wykorzystać go do ciasta, a właściwie ciastek.

Babeczki mocno rodzynkowe

40g mąki z prosa
40g mąki pszennej pełnoziarnistej
70 g krupczatki (lub zwykłej)
50 g cukru trzcinowego
1 i 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
2 białka z jajek
3 garście rodzynek
pół szklanki rumu
pół szklanki wody
pół łyżeczki aromatu rumowego ***

mąkę z prosa zakupiłam już jakiś czas temu i dodaję do ciast kiedy chcę, żeby nie były takie "białe" i niezdrowe. A tylko białka dlatego, że żółtka byłam już spożyłam w postaci kogla-mogla.
Rodzynki namoczyłam w wodzie z rumem. Mąki wymieszałam z proszkiem i cukrem, dorzuciłam jajka i rodzynki wraz z całą zalewą. Wymieszałam ponakładałam do foremek piekłam ~1/2h w 180*C

Ciastka wyszły odrobinę gumowate, lekko orzechowe w posmaku i ziarniste w konsystencji. Mało pachniały rumem ( z którego powodu powstały), ale za to miały chrupką skórkę i duuużo rodzynek, którym zawdzięczały słodycz (bo samo ciasto było mało słodkie) i bardzo ładny kolorek.

Zajęcia były też dziś fajne. Kontynuowaliśmy rodzinę imbirowatych i dziś omówiłyśmy kurkumę i kardamon. Dostałam sadzonkę kardamonu do domu i mam szczerą nadzieję, że przetrwał podróż do domu.
Jeśli chodzi o kardamon to powiem tylko, że: Elletaria cardamonum trochę "wyłamuje się" ze swojej rodziny bowiem spożywamy nasiona nie kłącza (te służą tylko jako materiał rozmnożeniowy), że to co kupujemy pod nazwą nasion to najczęściej owoce - torebki a od 4 do 8 nasion znajduje się w środku. Tylko one zawierają olejek aromatyczny, dla którego ceniony jest kardamon. Roślina jest całkiem ozdobna i aromatyczna kiedy ją trącić, więc jeśli tylko przeżyje będę się nią cieszyć nawet jeśli nigdy nie zakwitnie.

O kurkumie mogę powiedzieć trochę więcej. Na zdjęciach nam pokazanych wyglądała trochę jak Canna (paciorecznik), podczas gdy kardamon bardziej przypomina Maranthe. Z niej pozyskujemy kłącze, trochę podobne do imbirowego z tym, że bardziej kuliste a mniej spłaszczone i intensywnie pomarańczowe. Barwę tą zawdzięcza kurkuminom, które jednak "wychodzą" z niej dopiero po sparzeniu lub obgotowaniu kłącza. Często też uzyskuje się ją w czystej postaci (przechodzi do wody w czasie obgotowywania a potem już tylko wystarczy pozbyć się tej wody). Jest barwnikiem wytrzymującym do 120 *C i umiarkowanie wrażliwym na pH (zasady barwią ją buraczkowo), ma działanie wspomagające i odtruwające wątrobę wspomaga walkę z otyłością i obniża poziom cholesterolu. Jest (kurkuma) głównym składnikiem curry, używa się jej do wyrobu perfum, barwi materiały, drewno i ubrania ( habity mnichów buddyjskich - charakterystyczny kolor). W Azji dodaje się ją do ryb warzywa i ryżu, w Europie częściej do drobiu i owoców morza.

Ponieważ mamy 6 godzin zajęć zdążyłyśmy omówić jeszcze cynamon (Cinnamomum sp) oraz wanilię. Same słodkie i ulubione przyprawy.
Cynamon może pochodzić z cynamonowca chińskiego, burmańskiego (rośnie na Sumatrze, a nazywa się Padang) lub cejlońskiego. Ten ostatni jest u nas najbardziej popularny choć odkryty został stosunkowo niedawno (XIV wiek). Zwłaszcza jeśli wiadomo, że cynamon to prawdopodobnie najstarsza przyprawa świata ( no może poza solą). Pierwsze wzmianki pojawiają się w księgach chińskiego cesarza już 2700 lat p.n.e.
W starożytności był używany głównie do wszelkiego rodzaju kadzideł, maści i wonnych olejków. Teraz mniej więcej wiadomo do czego go użyć.
Jest wiecznozielonym, tropikalnym drzewem dorastającym nawet do 15 m wysokości. Nalezy do rodziny wawrzynowatych (Lauraceae) i jest uprawiany na Sri Lance, w Indiach, Indonezji, na Seszelach i we wschodniej Afryce. Głównie na koręchoć co ciekawe olejki eteryczne produkuje każda część rośliny, łacznie z korzeniami, liśćmi i owocami.
Jak rzadko która cenna roślina preferuje gleby piaszczyste, plantacje zakłada się z nasion, a na tych plantacjach prowadzony jest w formie krzewu. W 3 lata po posadzeniu, tuż przed początkiem pory deszczowej, ścinamy w krzewie wszystkie gałązki (zostawiając kikuty z 2-3 pakami). Gałązki są okorowywane, kora wrzucana na sterty 9tylko przy cejlońskim) do fermentacji ułatwiającej zdarcie gorzkiego korak. Potem kora jest suszona. Zwija się w "okularki" - cejloński lub tak po prostu - chiński. Wysuszona kora jest często wsuwana jedna w drugą (nawet do 10 kawałków) i dopiero wtedy przycinana do rozmiarów - powstają laski i odpady zwane łomami. Możliwości wykorzystania łomów jest kilka : można je zmielić (i mamy cynamon mielony) można wydestylować i otrzymać olejek cynamonowy (olejek można też uzyskać z innych części rośliny, ale wtedy ma trochę inny skład) albo sprzedać jako łom.
Oprócz tego, że cynamon jest cenną (kiedyś można było podatki płacić w laskach cynamonu zamiast w złocie) i bardzo aromatyczną przyprawą jest wykorzystywany dio leczenia przeziębień, nerwo- i mięśniobóli, problemów dermatologicznych, stosuje się go też w aromaterapii. Tak na koniec**** wspomnę że jest jeszcze jeden rodzaj cynamonu, tylko ten uprawia się już tylko dla olejku. Jest to cynamonowiec kamforowy i uzyskuje się z niego takiż olejek. Olejek ten ma silne właściwości rozgrzewające, choć kiedyś był o wiele bardziej popularny stosuje się go nadal we wszelkiego rodzaju bólach reumatycznych, mięśni, przeziębieniach.

* no dobrze gmina jak gmina; wójt jako przedstawiciel gminy
** piszę "nasze" ponieważ jestem z nimi zżyta nie tylko z racji mieszkania niemal w środku zielonego płuca stolicy. Kiedyś sporo się o Kampinosie uczyłam, brałam udział w konkursach wiedzy i ogólnie moje informacje na temat Puszczy tak blisko związane z biologią, zwierzętami i ekologią zbliżają mnie do tego kawałka ziemi.
*** ja nie dodałam i żałuję
**** o wanilii i herbacie już nie mam siły pisać. Zostawię sobie "na później"