niedziela, 28 lutego 2010

ten, który chmury rozwieszał nad nami, na jaką liczy dziś burzę?*

Rok Chopinowski.
Widziałam dziś reklamę (związaną z jego obchodami), która mnie rozśmieszyła. Sama w sobie nie była zbyt śmieszna, ale przypomniałam sobie, że ktoś kiedyś powiedział: ""Muzyka Chopina jest jak armata schowana w kwiatach". W tym kontekście hasło reklamowe "Poznaj i przeżyj muzykę Chopina" nabiera nowego znaczenia.
Oczywiście wszystko zależy od naszego nastawienia do świata i ta sama sytuacja przez każdego może być różnie odebrana.
Na przykład mój tata, martwię się o niego. Ostatnio dużo rzeczy u nas w domu się psuje, rozpada lub w inny sposób sprawia problemy, mama była przez ostatnie 1,5 roku chora co zdecydowanie ojcu lat nie ujęło. Bardzo się martwił, a każdy kolejny problem spoczywa znów na jego barkach i znów przysparza zmartwień.Zaczyna mu się wyczerpywać wytrzymałość psychiczna i ma już po prostu dosyć. Nie dziwię mu się. Martwię się, bo to wszystko odbija się na jego zdrowiu, nastawieniu do życia.Przez ostatnie parę lat postarzał się strasznie. Ze zdrowiem jest coraz gorzej, ale on nie ma czasu ano ochoty się tym zająć. On się martwi od dom, mamę i całą resztę, a ja o to, że długo to on tak nie pociągnie. I właściwie tylko tym.
Czasem się zastanawiam czy to, że tak się mało martwię i przejmuję czyni ze mnie złego człowieka, złą córkę (jak mama chorowała to też martwiłam się mniej... niż powinnam[?])?
Ale też drugiej strony zawsze mogło być gorzej. To wszystko owszem są problemy, zwłaszcza z finansowego punktu widzenia, z punktu widzenia czasu i nerwów im poświęconych, ale jeszcze nie są to katastrofy i jakoś sobie przecież poradzimy.
Musimy.


*cytat z Grechuty

sobota, 27 lutego 2010

woda nas chyba nie lubi

a może lubi za bardzo ? Przez bramę nie da się przejść suchą nogą (ale to zawsze na wiosnę) gorzej, że woda weszła nam do tak zwanego kominkowego - najniższego pokoju w domu. wypływa szparami spomiędzy paneli i z syczącym dźwiękiem tryska jak się na nich stanie. Mama panikuje (że ściany nam się zawalą) tata jest zmartwiony i bezradny, a ja zła, że nie umiem pomóc. Dobrze przynajmniej, że to tylko jeden pokój w domu.

Dzisiaj (i jutro będzie podobnie) spędziliśmy 13 godzin w pracy, a w domu po powrocie kłopoty. W samej pracy nie było tak źle, trochę nudno i długo, ale obiad wczoraj zrobiłam dobry ( i przytaszczyłam go dla naszej dwójki: mięsko w pojemniku, makaron w reklamóweczce - ugotowany, a sałatkę w słoiku.)
Nie jest to estetyczne rozwiązanie (zresztą obiad też był bury), ale nie posiadamy pojemników na obiad dla dwojga, a jeść coś trzeba. Zwłaszcza, że okoliczne sklepy balansują na krawędzi upadku i nie ma tam nic co odpowiada moim wymaganiom obiadowym.
Tak więc na obiad była pieczona szyneczka z makaronem.

Szynka pieczona z suszonymi pomidorami ( na 2 osoby)
~0.5 kg szynki ( u mnie miała postać plastra i kawałek kości po środku)
1 marchewka
1 cebula
1 "garść" suszonych pomidorów
łyżka oliwy z oliwek
papryka półsłodka, sól, pieprz
Szynkę pokroiłam na kawałki wielkości, dłoni lub pięści. Podsmażyłam, na oliwie, skrojoną w kostkę cebulę, dorzuciłam pomidory, podgrzałam, to wyłożyłam na dno żaroodpornego naczynia. Marchewkę skroiłam w słupki, mięso posypane wegetą (tak wiem benzoesan sodu = niezdrowo - można zastąpić solą i innymi przyprawami) i papryką ułożyłam na cebuli, pomidorach i "posłupkowanej" marchewce. Naczynie zamknęłam, wstawiłam do piekarnika piekłam w temperaturze 150*C przez jakieś 30-45 minut, potem całość zalałam szklanką wody i zwiększyłam temperaturę do 200*C na kolejne pół godziny.

Do tego ugotowałam makaron w postaci świderków mieszany pomarańczowy (barwiony papryką albo pomidorami) zielony (szpinakiem) i zwykły biały.
A w planach była jeszcze sałatka*. Pomysł jest ściągnięty od pań z naszego bufetu wydziałowego. Surówka** jest bardzo bardzo prosta.

Bardzo prosta sałatka:
1 średnia kapusta pekińska
1 średni ogórek sałatkowy
1 (1/2) ogórek kiszony
1/2 puszki kukurydzy
łyżka majonezu
2-3 łyżki śmietany lub jogurtu naturalnego.

Kapustę kroimy w paseczki, ale niezbyt cienkie, ogórek myjemy, ale nie obieramy i kroimy na cienkie plasterki, podobnie jak ogórek kiszony, tylko tu nawet na bardzo cienkie plasterki. Wrzucamy do miski razem z kukurydzą, mieszamy majonez ze śmietaną/jogurtem i całość mieszamy. Można popieprzyć do smaku i sałatka gotowa.

Obie pozycje niewyględne, ale proste i smaczne.

* nawet ją zrobiłam, ale zapomniałam wyjąć słoik z nią kiedy jedliśmy obiad
** no właśnie nie wiem czy surówka czy sałatka bo kukurydza i kiszony ogórek nie są surowe. Mama twierdzi, że surówka, ale ja chyba bardziej skłaniam się ku sałatce, jakby bezpieczniejsze wyjście. Bo chyba surówka może być sałatką, a nie każda sałatka surówką?

wtorek, 23 lutego 2010

W niedzielę dziadkowie podarowali nam tulipany. Były wtedy nie rozwinięte, a dziś już zwiędły. Wszystkie oprócz jednego.To trochę jak u nas w domu. Tylko ja jedna nie jestem jeszcze chora. Mama z bratem kaszlą, Konrad wymiotuje.
A dziś na zajęciach omawiany był imbir. Na taką chorobę jak znalazł i hamuje nudności, wymioty i obniża gorączkę.
Pochodzi z Indii i z Malezji, uprawiano go już 5 tysięcy lat temu!
Ma całkiem sporą rodzinę. Należy do niej aż 80 rodzajów*, a ten najbardziej znany to
Zingiber officinalis z rodzaju Zingiber (po polsku - Imbir).
Cała rodzina to rośliny jednoliścienne ( czyli "średnio skomplikowane" należą do nich między innymi trawy**)
Imbirowate to rośliny wieloletnie, tworzą kłącza*** i pseudo-łodygi, które w rzeczywistości są zachodzącymi na siebie pochwami liściowymi. To trochę tak jakby całe ramie składało nam się z nachodzących na siebie dłoni. Kwiaty zebrane są w kwiatostany - kłosy, ale sam Imbir w rezultacie długiego (nawet jak na historię gatunku) uprawiania go i rozmnażania wegetatywnie zatracił zdolność do wytwarzania owoców, a nawet jak jakiś cudem mu się to uda, to nasiona są nieżywotne.
Uprawia się go w Indiach, Jamajce, w zachodniej Afryce i Chinach (w Japoni, Malezji i wschodniej Azji też, ale to już inne gatunki) w zależnośc8i od miejsca uprawy ma różny skład, różną jakość, różne przeznaczenie, a nawet zbierany jest w inny sposób.
Jamajski przedstawia sobą największą wartość, zwykle sprzedawany jest w formie okorowanej, następny w "kolejce" jest malabarski (od wybrzeża Malabarskiego na półwyspie Indyjskim), który jest okorowywany całkiem lub częściowo. Najgorszej jakości jest imbir zachodnioafrykański, on sprzedawany jest nieokorowany (co by znaczyło, że ten kupowany w supermarketach jest właśnie stamtąd). Chiński to trochę inna para kaloszy sprzedawany jest zakonserwowany, w syropie lub pokryty lukrem. Do tego celu nie powinien być włóknisty dlatego zbiera się go zanim dojrzeje (zielone i miękkie kłącza;"inne imbiry" zbiera się kiedy "łodygi" zaczynają żółknąć i zasychać). Muszę tutaj nadmienić, klacze imbiru jest troszkę dziwne, ma wyjątkowo duży stosunek walec osiowy/ kora pierwotna. Co ciekawe właśnie w korze pierwotnej (a zwłaszcza tuż pod skórką) znajduje się najwięcej komórek olejkowych, którym to (a właściwie olejkowi w nich zawartemu) imbir zawdzięcza swój zapach, smak i właściwości. Okorowany imbir jest więc łagodniejszy w smaku.
Jednak wracając do olejku głównymi odpowiedzialnymi za ten smak i zapach są zingiberd (alkohol monoterpenowy) i zingiberen (terpen, a nawet seskwiterpen)****, ale również substancje żywicowe pod wspólną nazwą gingerolu.
Imbir hamuje nudności, wymioty (składnik środków na chorobę lokomocyjną, podawany do żucia marynarzom, a nawet stosowany przez kobiety w ciąży pod postacią "wód imbirowych") pobudza wydzielanie soków żołądkowych i łaknienie, działa przeciwrobaczo ( może właśnie dlatego marynowany imbir jest cennym towarzyszem sushi?) przeciwgrzybowo i przeciwmiażdzycowo. wyłąpuje wolne rodniki, zbija gorączkę i działa napotnie. I pachnie zdecydowanie lepiej od czosnku !A to już jest mój kotek balansujący na płocie (w tle dom sąsiadów). W sumie trochę podobny do imbiru słodki (czy wspomniałam, że imbir ma 67 kcal w 100g?), a jednocześnie ostry (zwłaszcza pazury!). Zdjęcie robione przez okno = koszmarna jakość.


Sprawdzając czym właściwie jest zingiberen wpadałam na blog chemiczny. Nie miałam pojęcia, że istnieją takie rzeczy, ale właściwie czemu nie ?
Wprawdzie sama synteza i jej planowanie to sprawa niesłychanie skomplikowana i mój chemik choć się starał nie zdołal nikogo z nas do niej przekonać. To zabawa dla takich Krzysiów*****, to tak jak Jotsimy (Jednoczesne studia matematyczno-informatyczne) "rozwalają" dla zabawy całki. Normalnemu człowiekowi mózg się przepala jak zaczynają tłumaczyć "podstawy", ja wprawdzie do końca normalna nie byłam i nawet planowałam "przyszłość" w kierunku chemii (startowałam w olimpiadzie), ale okazałam się zbyt mało chętna do samodzielnej nauki, zbyt tępa na niektóre
dziedziny ( z "podstawowej" chemii miałam na zmianę 6-tki i 3-ki - zależało od działu).Zwłaszcza izomeria optyczna okazała się dziedziną ponad moje siły.
Ale nie o tym chciałam. Dowiedziałam się przy okazji, że "Chemia organiczna to zajęcie polegające na transmutacji wstrętnych substancji w publikacje" i że taki blog potrafi być naprawdę fascynujący.

Przyszedł Maciek i zażyczył sobie grzanek z jajkiem sadzonym, więc wróciłam do bardziej intuicyjnej i mniej meczącej chemii czy też jak kto woli magii. Oto rezultaty:
Grzanki natarte czosnkiem (wielokrotnie wspominane na Strawberries from Poland) i jajko sadzone + przyprawy, lub w drugiej wersji szyneczka i serduszko z papryki. Nadal nie jestem pewna czy to bardziej przekąska, danie obiadowe czy też kolacja


* do rodziny należy też kardamon czy kurkuma
**trawy należą do jednoliściennych, nie do imbirowatych
*** to co kupujemy i spożywamy to właśnie kłącza, nie korzenie. Kłącza są spłaszczone, mają palczaste odgałęzienia, beżowo-brązową skórkę i niektórym przypominają dłoń (dość zdeformowaną jak na mój gust)
**** oczywiście to są głowni odpowiedzialni, ale głównym odpowiedzialnym za aromat wanilii jest wanilina, a wszyscy wiemy, że cukier wanilinowy to nie to samo co cukier waniliowy
***** u mnie w liceum najgenialniejszy chemik - Krzyś, chłopak, który w 6 klasie podstawówki zainteresował się chemią, a w 1 liceum był już laureatem olimpiady chemicznej (5 w Polsce!) duma i udręka naszej pani wice-

niedziela, 21 lutego 2010

czekoladowy żywot mój

Maciek wrócił!
A jeszcze jest czekoladowy weekend.
Tyle dobrego a tak mało czasu. Palce mnie strasznie bolą od przepisywania tych wierszy (za mocno ściskam ołówek i piórko) i w pośpiechu zapomniałam aparatu, więc nie będzie zdjęć górki, którą utworzyły prezenty i listy, ani słoiczku z dżemem i salaterki z ciastkami. Musiałam sfotografować te "resztki", które zostały w domu.

Z okazaji czekoladowego weekendu zrobiłam ciastka czekoladowe z Tajemniczym Składnikiem. Już o nich pisałam, ale ponieważ zwykle robię na oko proporcje się trochę zmieniają, a tym razem pomierzyłam.

Ciastka czekoladowe z Tajemniczym Składnikiem
250 g mąki
15 g gorzkiego kakao
80 g cukru
11/2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
1 jajko
3/4 szklanki mleka
1/4 szklanki oleju
1 łyżka aromatu cytrynowego
100 g (1 tabliczka) drobno połamane/pokrojonej czekolady gorzkiej

Składniki suche mieszam osobno, mokre osobno i łączę na koniec dodając czekoladę.
ciasto nakładamy do foremek i pieczemy w 180*C przez 15 minut.
uwaga
Można dodać druga tabliczkę czekolady, tylko rozpuszczamy ją w kąpieli wodnej i dodajemy do ciasta. Tylko, że wtedy musimy dodać trochę więcej mleka, bo ciasto trochę "tężeje" i nabiera konsystencji budyniu.

Druga pozycją jest mus czekoladowy podpatrzony tu

mus czekoladowy

Składniki

230 g deserowej czekolady
2 żółtka
150 ml śmietany kremówki
4 białka

Czekoladę rozpuszczam w kąpieli wodnej. W odrębnym naczyniu ubijam pianę z białek, a a kolejnym lekko ucieram żółtko. Gdy czekolada lekko ostygnie, wlewam do niej śmietankę .
Dokładnie mieszam masę. Następnie dodaję żółtko, mieszam. Na koniec dodaję pianę i dosyć dokładnie mieszam ją z czekoladową masą.
Mus przelewam do filiżanek albo niewielkich salaterek i chłodzę, aż stężeje. Trwa to ok. 2-3 godzin.

Przepis podają za Anią, jednak ja zrezygnowałam z kardamonu, dodałam do ucieranego żółtka łyżkę cukru pudru i zgodnie z sugestią na dnie każdej filiżanki dodałam "niespodziankę". W przepisie napisane jest, że to porcja na 4 filiżanki, ale ja najwyraźniej mam malutkie filiżanki, bo wyszło mi ich 7: 3 z dżemem pomarańczowym, 4 z malinkami*.




*Malinki odkryłam przedwczoraj w zamrażalniku, usiłując zamrozić pierogi. Wrzuciłam je dziś na patelenkę, z 4 łyżkami cukru, kiedy się rozmroziły zlałam soczek (który pomieszany z herbatką podałam choremu braciszkowi do picia - nic się nie marnuje) i zagęściłam. W postaci "dżemiku" wylądowały na dnie filiżanek.

piątek, 19 lutego 2010

żólto-zielono-pomarańczowo


Dziś od rana gotował się w domu dżem. Pomarańczowy z tego przepisu i z mojej listy rzeczy do zrobienia. Wprawdzie mama zakupiła niezaładne pomarańcze ( i tata twierdził że kwaśne, ale może to lepiej-przetrwały i mogłam dżem zrobić)


Marmolada z pomarańczy z whisky i z imbirem

1 kg pomarańczy (najlepiej sewilskich bo mają dużą zawartość pektyn, mało pestek i są soczyste - ja użyłam Nevado)
1 cytryna (niewoskowana)
1kg cukru
1 kawałek świeżego korzenia imbiru
100-150 ml whisky dobrej jakości

muślin
zester
sznurek
duży garnek z grubym dnem

Pomarańcze porządnie szorujemy pod ciepłą bieżącą wodą i przekrawamy na połówki.
Nad miską wyciskamy z nich sok i zachowujemy go na później.
Metalową łyżeczką wyskrobujemy pestki, błonki i cały miąższ. Zachowujemy.
Kawałek muślinu (30x30cm) wkładamy do oddzielnej miski. Umieszczamy w nim całe ‘wnętrzności’ pomarańczy razem z pestkami.
Umytą cytrynę przekrawamy na pół, wyciskamy z niej sok, który dodajemy do soku wyciśniętego z pomarańczy, a cała resztę przekładamy do muślinu.
Muślin zawiązujemy ciasno sznurkiem.
Skórki z pomarańczy obieramy za pomocą zestera lub dzielimy na trzy kawałki i kroimy ostrym nożem na cienkie paski uprzednio pozbywając się białych skórek.
Do dużego garnka (koniecznie z grubym dnem) umieszczamy muślin z całą zawartością, sok z pomarańczy i cytryny, pokrojone skórki z pomarańczy i 2 litry zimnej wody.
Przykrywamy pokrywką, wstawiamy do lodówki i zostawiamy na całą noc.
Na drugi dzień rondel wraz z całą zawartością stawiamy na palniku i doprowadzamy do wrzenia. Gotujemy na małym ogniu przez około godzinę, aż skórki pomarańczy będą przeźroczyste,a ilość płynu zmniejszy się o 1/3.
Zestawiamy z palnika i zostawiamy do ostygnięcia.
W tym czasie przygotowujemy słoiki – myjemy je w ciepłej wodzie i suszymy w gorącym piekarniku. Trzymamy w cieple.
Muślin wyjmujemy z garnka i (trzymając go nad garnkiem) bardzo dokładnie wyciskamy całą jego zawartość. Nie oszukujemy . Stąd pochodzą pektyny
Do garnka dodajemy cukier oraz starty imbir.
Powoli doprowadzamy do wrzenia, ciągle mieszając, aż cały cukier rozpuści się.
Do zamrażalnika wstawiamy mały talerzyk.
Marmoladę gotujemy na silnym ogniu przez 15 minut (na tym etapie marmolady nie mieszamy) i robimy test na talerzyku (zgęstnieje do postaci gęstego karmelu).Jeśli ktoś ma termometr, marmolada powinna być gotowa przy temperaturze 105C.
Jeśli po 15 minutach nasza marmolada nie jest gotowa, gotujemy ją dalej. Może to zająć nawet do 45 minut.
Gdy marmolada jest już gotowa dodajemy whisky i gotujemy jeszcze przez chwilę.
Gorącą marmoladę przekładamy do ciepłych słoików, zakręcamy, dokręcamy i ustawiamy na zakrętkach do całkowitego ostygnięcia.

a dżem wyszedł pysznościowy nawet przy zastąpieniu muślinu gazą i dodaniu jeszcze mniejszej ilości cukru Smak dominuje nuta imbiru (wiem, że to dziwnie brzmi), a alkoholu ja prawie nie czuję. Z powodu dodatku tegoż imbiru dżem jest bardzo rozgrzewający (zwłaszcza na ciepłej grzance) więc chyba z czystym sumieniem może trafić tu.

Drugą pyszną pozycją dnia dzisiejszego były pierogi ruskie. Zrobiłyśmy właściwie tylko ciasto i ulepiłyśmy ponieważ farsz leżał sobie w zamrażalniku od ostatniego razu kiedy to rozpędziłam się i zrobiłam całą furę pierogów. Były z makiem - świąteczne, z kaszą gryczaną - ciekawe i właśnie te ruskie, bardziej tradycyjne, które smakowały wszystkim najbardziej. Przepisy na farsze wzięłam z Every Cake You Bake, a konkretnie:


z makiem
15 dkg maku - sparzonego i zmielonego,
3-4 łyżki miodu,
5 dkg masła,
2-3 łyżki cukru pudru,
pół szklanki rodzynek,
pół szklanki mielonych migdałów,
łyżka skórki
pomarańczowej

Masło rozpuścić z miodem, wlać do maku.
Wymieszać z cukrem pudrem i bakaliami
(można dodać więcej cukru jeżeli nadzienie będzie za mało słodkie)


z kaszą
1 szklanka kaszy gryczanej,
20 dkg twarogu,
2 cebule,
pieprz,
sól

Kaszę gryczaną ugotować na sypko i ostudzić.
Twaróg przecisnąć przez praskę lub ro
zgnieść
dokładnie widelcem. Cebule posiekać drobno i
zeszklić na oliwie. Do kaszy dodać twaróg i cebulę,
wymieszać i przyprawić do smaku solą i pieprzem.
Pierogi gotować w osolonej wodzie.



ruskie

ok. 1 kg ziemniaków,
ok. 25 dkg twarogu,
cebula,
boczek (kilka plastrów)

sól, pieprz
Ziemniaki ugotować, ostudzić i zmielić z twarogiem. Posiekaną drobno cebulę podsmażyć do zarumienienia razem z boczkiem pokrojonym w drobną kostkę. Dodać do ziemniaków z twarogiem. Doprawić solą i pieprzem.

Na ciasto pierogowe przepis jest prosty: kupka mąki, jajko, szczypta soli i woda. Zagniatamy wszystko dozując wodę, tak by uzyskać pożądaną konsystencję. Proste.*

Ruskie smakowały wszystkim, z kaszą były trochę mało słone, a te z makiem moi absolutni faworyci przez rodziców zostały całkiem wzgardzone** . Maciek zjadł ze smakiem, ale się nie zachwycił. Ci ludzie zupełnie się nie znają, ale ja już wiem, że na moim wigilijnym stole ich nie zabraknie.

Ale dziś były tylko ruskie, które nawet spotkały się z pochwałą mojego brata "Jak na ruskie to całkiem niezłe", choć w wolnym tłumaczeniu pochwała brzmiała "Jak na coś co ugotowałaś to nawet smaczne".

Dorzucę jeszcze zdjęcia tego czym się raczę gdy czekolady nie ma lub jeść nie mogę i pójdę robić prezent dla M.

Ten deser jest do zrobienia w minutę, sycący i bardzo słodki. I był pierwszym moim pomysłem co zrobić z bananami zbyt dojrzałymi***. Składniki to: 1 dojrzały banan pokrojony w plasterki śmietanka w spray'u lub bita śmietana i łyżka kakaa rozpuszczalnego lub w wersji bardziej ekskluzywnej gorzkiej startej czekolady.


*jedyną moją bolączką jeśli o pierogi chodzi jest to, że nie umiem zawijać takich ślicznych brzeżków jak moja mama (która ich zresztą nie lubi). Dzięki nim pierogi robią się od razu takie zgrabne i śliczne.

**tak jak wszystkie moje wymysły ,wymagające ich udziału i próbowania. Od zielarstwa począwszy na kulinarnych eksperymentach skończywszy

***ja jadam tylko zielone lub ledwie żółte

czwartek, 18 lutego 2010


Wolny czwartek.
Zostałam przymuszona do pójścia na biegówki. Na nic się nie zdały narzekania i tłumaczenie, że mnie to nie bawi, nie umiem (byłam 2 razy, uczył mnie M., który też nie umie). Mama się uparła, tata ją poparł i poległam. Chyba wybrałyśmy złą trasę, śnieg się topi. Wróciłyśmy zgrzane, a ja zła, tyle dobrego, że po drodze zdobyłam jemiołę. Że nie pora na jemiołę nie szkodzi. Wymieniłam po prostu na świeżą, tą która wisiała przy moich drzwiach od paru lat, kiedy to podarował mi ją tata.
Zwyczaj całowania pod jemiołą wymyślili kiedyś też rodzice. Takie pęczki wieszano zwykle ww domach "posiadających" panny na wydaniu. Sprawdzano kto przyjdzie, ilu absztyfikantów ma córka i który z nich nadawałby się na zięcia.
A oto moja zdobycz:
Na zdjęciu jest jeszcze duży sekator. Przy okazji przycinania sadu (i plantacji borówek) na studiach odkryłam, że taki sekator może być przedmiotem pożądania. Tak jak nie znoszę tych małych, tak te duże uwielbiam, tnie się łatwo, gładko i sprawia mi to chorą satysfakcję. Kiedy dostaję do rak taki sekator mam chyba taką minę jak piroman, któremu wręczono zapałki...*

Kupiłam dziś wreszcie "Mowę kwiatów", muszę przyznać, że mnie rozczarowała. Rozumiem, że wiele źródeł podaje różne, często sprzeczne informacje, ale tym czego oczekiwałam po takiej książce było właśnie opracowanie i ujednolicenie tego. a książka składa się głownie z przedruków istniejących już źródeł, wierszyków i pobieżnego ich omówienia.
Z tego omówienia dowiedziałam się, że w Europie była to popularna "zabawa" czy moda w XIX wieku, a "przywieziona" została ze Wschodu, gdzie nosi nazwę Selam (pozdrowienie) i była używana była głównie przez kobiety, do porozumiewania się między sobą. Dlatego tłumaczenia podane przez podróżnika, a pochodzące z tamtych rejonów sa znacznie mnie poetyckie i pozytywne (Tuberoza : E "Bądź mi wzajemną"/W "Zdychaj niegodziwa").
Sposób opisania różni się nie tylko jeśli chodzi o geografię czy czas, ale również jeśli chodzi o autora (niektórzy próbowali "tworzyć" wierszyki inni cytowali wyrwane z kontekstu fragmenty znanych dzieł),a nawet przeznaczenie. Z książki wynika, że w Europie mowa kwiatów służyła niemal wyłącznie zabawie czy niewinnym flirtom, a same kwiaty nie były nawet w tych zabawach konieczne. Wystarczyły rysunki, a nawet same nazwy, czy karty (z nazwami i wierszykami), którymi się wymieniano.
Mnie najbardziej odpowiada zestawienie z 1860 z nazwami łacińskimi (i dobrze bo nieraz nie zgadłabym o jaki kwiat chodzi: Turek według nich to aksamitka). Z niego wynika, że tulipany, które dziś sobie kupiłam oznaczają: "Twoja piękność nie robi na mnie wrażenia". Może i lepiej bo byłabym Narcyzem.
To co mnie dziwiło, to to, że co druga publikacja mówiła o tym, że ważne są kolory, podawały ich znaczenia (tu się ze sobą zgadzały), ale potem wymieniając znaczenia poszczególnych kwiatów często przeczyły znaczeniu ich koloru. Jeżeli używamy kodu kolorów to przestajemy "czytać" co mówią pojedyncze kwiaty? Jeśli nie, to sporządzenie odpowiedniego bukietu nie byłoby nawet wyzwaniem, graniczyłoby z niemożliwością. A jeśli tak, to skąd wiadomo czy dziś rozmawiamy kolorami czy pojedynczymi kwiatami ? Może po harmonii barw ?
Smakowitą ciekawostką z zakresu savoir-vivre było wymaganie by narzeczony przed każdą kolejną wizytą u ukochanej przysyłała bukiet. "kolor kwiatów w tym bukiecie zmieniać się powinien codziennie, zaczyna się od białych i stopniowo dodaje różowe, tak że w wigilię ślubu ostatni bukiet jest zwykle zupełnie czerwonym". Ach, tamci Mężczyźni ! Przecież żeby to się udało trzeba było chyba z góry zaplanować ilość wizyt!

* Ale nie jestem sama. Na borówkach prowadzący: "... no bardzo ładnie proszę pań, ale miałyście wyciąć 30% krzaka, a nie zostawić"
P.S. notka ma etykietę zioła ponieważ jemioła jest ziołem. Nasercowym (a do kwiatów nie należy, chyba)

środa, 17 lutego 2010

magiczna zagadka

Wiera chyba wyczuła, że dziś jest Światowy Dzień Kota (ja dowiedziałam się dziś popołudniu).O 7 rano wparowała do domu. Zakrzyknęła cienkim głosem szukając domownika, który nie jest pogrążony w słodkim śnie. Ja udawałam, że śpię, ale kot nie dał się oszukać. Wibrysy są doskonałym testerem, przesuwa się nimi po ludzkim nosie i od razu wiadomo. Po prostu nie da się nie podrapać!
Głośno mrucząc wpakowała mi się ze swoim zimnym zaśnieżonym i zaczynającym ciec futerkiem na szyję.
Pogłaskałam, co miałam zrobić? Pomruczałyśmy, poleżałyśmy sobie jeszcze chwilę po czym kot uznał, że mycie się na mnie, nie jest szczytem luksusu i wybył, a ja obróciłam się na drugi bok i wróciłam do snu.

Z opisywania mojego kota zrezygnuję (choć z wielkim żalem). Bo kot to towarzysz będący "magiczną zagadką" (podczytane tu) i zarazem niekończące się opowieść. Opowiadam anegdotki, zachwycam się, wracam do tematu i niemal gaworzę mimo, że wiem, że dawno już znudziłam rozmówcę już 10 minut temu. Dlatego nie będę zaczynać.**Wrócę lepiej do mojego fascynującego dnia.

Parę godzin później, już na uczelni siedziałam udręczona i słuchałam po raz enty wykładu o przygotowaniu rozsady gęsto przetykanego ŻŻP*. Tym razem o rozsadzie słuchałyśmy na Mechanizacji ogrodnictwa (wcześniej na warzywnictwie, roślinach ozdobnych i szkółkarstwie). W tym semestrze mamy same "arcyciekawe" przedmioty. Rozumiem, że są przydatne w życiu, wiem, że plan wcale tak łatwo się nie układa, ale od jakiegoś czasu zasadą jest, że w środy mamy najnudniejsze, najgorsze i najbardziej usypiające przedmioty. Osobiście najbardziej chyba nie lubię śród. Potem to już z górki (zwłaszcza przez najbliższe 5 tyg, bo mamy czwartki i piątki wolne !).
Myślę, że mogę się podzielić rarytasami z tego co dziś się dowiedziałam:

"Rynek to miejsce gdzie spotyka się podaż i popyt, a z ich gry powstaje cena" - niemal jakby to był Pan Popyt i Pani Podaż i mała Cenka
do maszyn wolno nam się zbliżać tylko w miniówkach (ŻŻP)
a ciągnik ma trzypunktowy układ zawieszenia składający się z dwóch dolnych czepig (pięknie brzmi)i jednej górnej posiadającej śrubę rzymską (taka, którą kręcąc wydłużamy lub skracamy ramie czepigi)podwójne sprzęgło i podzielny hamulec. A ja myślałam, że traktor to traktor.

*Żałosny Żart Prowadzącego
** powiem tylko, że dwa pierwsze zdjęcia pochodzą z początków bytowania Wiery w moim domu i są robione dobrym aparatem Maćka ( pokazywał je każdemu, kto niewystarczająco stanowczo odmawiał, był zakochany w moim kocie prawie tak jak ja). Kolejne są już bardziej współczesne.A na zdjęciu nieprzedstawiającym kota jest czepiga górna, ta z rzymską śrubą

wtorek, 16 lutego 2010

żółć i zazdrość

Zmęczona, przerażona, to przecież dopiero początek tygodnia, drugi dzień po feriach a ja czuję się jakby był absolutny środek wszystkiego, środa w środku semestru.
Nie jest.
Trzeba się wziąć w garść.
Poczekać - Maciek zaraz wydębi komputer i będziemy mogli porozmawiać.
Pomyśleć o czymś przyjemnym. Na przykład o tym wszystkim co do jedzenia chciałabym zrobić:
  • dżem z pomarańczy z imbirem i whisky z tego przepisu
  • i "moje" pomarańczowe muffiny z grapefruitowym wnętrzem
  • i ten dżem z żurawiny
  • i maślane bułeczki z rodzynkami, wydaję na nie fortunę
  • i chleb, tylko jakiś prosty, jeszcze sobie nie ufam


i pewnie jeszcze milion rzeczy, tylko w tej chwili nie pamiętam.
Rano pojawiłam się na uczelni godzinę za wcześnie, więc poszłam sfotografować gerbery. Najładniejsze były żółte i te na zdjęcfiach najlepiej wyszły. ciekawe czemu? Może dlatego, że najbardziej mi się podobały? Podobno jeśli zdjęcia robi osoba zakochana wychodzi się najlepiej, wyjątkowo dobrze.
Dzisiaj zdjęcia na żółto, słonecznie optymistycznie i ... zazdrośnie ? Żółta róża oznaczała kiedyś zazdrość. chciałabym mieć "Mowę kwiatów", kiedyś były takie książki, a bukiety układało się tak by mówiły, nie tylko cieszyły oczy. Wiem że fioletowy irys oznacza zapomnienie, a znaczenie w dużej mierze zależy od koloru kwiatu, którym się posługujemy, ale jutro dowiem się więcej. Zamówiłam książkę i odbieram ją jutro.

A dzisiaj dużo dowiedziałam się też o pieprzu. Mamy całkiem fajny przedmiot "Używki i przyprawy egzotyczne"
Czy wiedzieliście że pieprz jest pnączem ? Pochodzi z półwyspu Indyjskiego, z gór. Dorasta do 15m długości, a na plantacjach rośnie podparty o betonowe słupy (5m wys) lub drzewa (palmy kokosowe, arekowe, lub kakaowce). Plantacje zakłada się z sadzonek ( nasiona dobrze kiełkują i można tak rozmnażać pieprz, ale nie powtarza cech odmiany). Jest dwupienny, a jego owoce to jednonasienne pestkowce (ładnie brzmi). Liście przypominają trochę liście babki lekarskiej, a owoce (właściwie, kwiaty a potem owoce) zebrane są po 30 w kwiatostany - kłosy. No i właśnie, fragment z owocami jest najciekawszy. Bo pieprz czarny, zielony i biały to owoce* tego samego gatunku (Piper nigra). Tylko różnie zbierane:

Czarny to niedojrzałe owoce, w całości. Zbiera się je kiedy dolne owoce w kłosie zaczynają się przebarwiać, suszy na słońcu, wysuszone ściąga z szypułek i sortuje.

Biały pieprz to właściwie same nasiona. W celu ich uzyskania zbiera się owoce kiedy są w pełni dojrzałe (kiedy w całym kłosie są już przebarwione na czerwono). Są usypywane w pryzmy, przykrywane i fermentują około 3 dni. Po tym czasie są przepłukiwane wodą (słoną lub z domieszką mleka wapiennego- mleko wybiela). Odchodzi owocnia i zostaje czyste nasionko, które po wysuszeniu jest produktem eksportowym.

Owoce na zielony pieprz zbierane są, podobnie jak na czarny, niedojrzałe, tylko tak zupełnie i suszy się je w wyższej temperaturze.

Za to różowy/czerwony pieprz nie należy już ani do gatunku Piper nigra, ani w ogóle do rodzaju Piper (choć w jego obrębie jest 600 gatunków uznawanych za przyprawowe i sporo namiastek pieprzu, a nawet używki, ale o tym innym razem). Roślina po polsku nosi nazwę pieprzu czerwonego, ale należy do rodziny Nanerczowatych a po łacinie to Schinus terebithifolius.

Zdjęć pieprzu nie będzie, bo nie mam takich swojego autorstwa.

poniedziałek, 15 lutego 2010

gdy znajdziemy się na zakręcie co znami będzie*


Dzisiejszy poranek powitał mnie zimnym, pazurzastym kotem wpychającym się pod kołdrę oraz sino-fioletowym niebem rozświetlonym pomarańczowymi żarówkami latarni. Przy tej szarówce** wyglądało to trochę jak kiczowaty zachód słońca, o poranku. Widoczek całkiem, całkiem, gdyby zobaczyć go odemknąwszy jedno kaprawe oko, a potem przewrócić się na drugi bok.
Niestety, ja musiałam wstać, a na dodatek musiałam też obudzić tatę. "Na amen" zakopałam się pod bramą i nie byłam sobie w stanie poradzić. Po półgodzinie wspólnego odkopywania i pchania udało mi się odjechać.
Moja radość jednak nie trwała długo. Parę kilometrów dalej zgasłam tuż przed skrzyżowaniem; zabrakło benzyny. Problem nie byłby tak dramatyczny (no bo co, przecież nie pierwszy raz spóźniam się lub nie dojeżdżam na zajęcia) gdyby nie zima (nie było gdzie samochodu zepchnąć)i fakt, że moja mama zawsze jeździ na rezerwie***, co tatę doprowadza do szału. niestety zdarza jej się od czasu do czasu wyciąć taki numer jak ja i musi ją "ratować". Zawsze strasznie krzyczy za jeżdzenie na rezerwie, a teraz ?
Ale cóż zrobić, jeśli sama sobie nie radzę, a stoję w miejscu gdzie absolutnie wszystkim przeszkadzam**** ...
Zadzwoniłam do niego.
Zebrałam kilka zasłużonych wrzasków zwiewających małżowinę uszną (mama też oberwała - tym razem niezasłużenie) i dowiedziałam się, że ratunek przybedzie dopiero jak odwiezie mego brata do szkoły.
Perspektywa zostania w tamtym miejscu jeszcze przez godzinę, a potem zasłużonej bury nie była pociągająca.
Na szczęście zlitował się nade mną jakiś Pan i mimo braku haka w Zielonym Żuczku podholował nas***** do stacji benzynowej. Tacie chyba ulżyło, że jednak nie musi się mną zajmować, a ja spóźniona godzinę (tylko godzinę) pojechałam do szkoły.

Na pierwsze zajęcia z Inżynierii ogrodnictwa. Przedmiot naprawdę przydatny, logiczny - więc nietrudny. Tylko w wydaniu naszego ćwiczeniowca strasznie nudny. Dziś oglądaliśmy szklarnię z punktu wi9dzenia jej projektowania, budowania i eksploatacji. Trzeba przyznać, że szklarnie SGGW są relatywnie nowe i nowoczesne. Pokazują (w mikroskali, bo na więcej szklarni szkoła nie ma miejsca i zapotrzebowania) to co naprawdę jest stosowane przy produkcji. Choć raz nie słyszymy : " Tak robić nie wolno" "Tak się nie robi" "Naprawdę robi się inaczej".
Nie wzięłam do szklarni aparatu, więc zdjęć nie będzie, a szkoda, bo ładne gerbery były.

Na obiad zrobiłam sobie sałatkę. Usiłowałam powtórzyć tą co jadłam z Michałem, ale poległam już na sezamie. Z powodu obecności szkodników przechowalniczych w domu mamy dużą rotację tego co jest a czego nie ma.

Sałatka z grillowanym kurczakiem i sezamem

pól główki sałaty kruchej głowiastej
polówka standardowego sera typu camembert
garść sezamu
3 pomidorki koktajlowe pól piersi kurczaka,
pól cytryny
ząbek czosnku (lub szczypta suszonego)
1 ugotowane na twardo jajko
2 kromki razowego pieczywa tostowego
3 łyżki jogurtu naturalnego
sól, pieprz, ulubione zioła

Sałatę rwiemy/kroimy na drobno, pomidorki na ćwiartki, jajko na półplasterki, ser w drobne trójkąciki. Pieczywo tostujemy i kroimy na drobne kosteczki, kurczaka kroimy podobnie, wrzucamy do miseczki z sokiem cytryny (moze być mniej niż pół) solą, pieprzem i ziołami, mieszamy, a następnie kładziemy na patelnię beztłuszczową. Kiedy kurczak się usmaży wszystko, prócz pieczywa czosnku, sezamu i jogurtu wrzucamy do miski. Jogurt łączymy z czosnkiem, solą, ziołami i pieprzem do smaku, dodajemy do sałatki, mieszamy, a na koniec dodajemy grzanki w kostkach

motyle skrzydło znalazłam w szklarni, w pajęczynie. Koleżanki nie były zachwycone moim znaleziskiem, nie rozumiem czemu. Prawdziwy motyl nie pokazałby skrzydełek.

* z cyklu problemy z samochodem, a piosenka się do mnie przyczepiła. nie podoba mi się, ale tekst choć naiwny ma jakiś sens
**szarówka kojarzy mi się wprawdzie z jesiennymi popołudniami, kiedy nie jest jeszcze ciemno, a już nie jest jasno. Ale zimowe barbarzyńskie godziny (między 5 a 6.30) też tak wyglądają
*** właściwie wręcz na oparach
****sama bym się sklęła od stóp po czubki włosów, gdybym była na miejscu tych ludzi za mną.
Jestem bardzo nerwowym kierowcą.
***** Zielony Żuczek to moja pieszczotliwa nazwa Matiza, a nas, ponieważ myślę o nim jak czymś/kimś żywym

niedziela, 14 lutego 2010

WALĘgłowąwTYNKI

Walentynki mają swoich zwolenników i zagorzałych przeciwników. Rozumiem tych drugich (choć pewnie należę do zwolenników i zupełnie nie podzielam ich zawziętości). Też uważam, że kochać należy cały rok, a jakieś tam święto (podobnie jak dzień kobiet i dzień babci/dziadka/mamy/taty) nic nie powinno zmieniać zmieniać. Tylko, że zmienia czy chcemy czy nie. Babcię należy kochać i odwiedzać często, jak najczęściej się da (lub wytrzyma, nie każda babcia jest "strawna" w większych ilościach), ale bojkotując takie święto zrobimy przykrość babci, swojej Połówce lub komuś innemu, kto oczekiwał prezentu, ciepłego słowa z tej czy innej okazji. W ten sposób można bojkotować przecież i urodziny, imieniny, rocznice i wszystkie święta, nawet Wielkanoc i Boże Narodzenie. Tylko po co niepotrzebnie robić przykrość innym ?
Myślę, że święta należy potraktować raczej jako pretekst do przełamania rutyny, zrobienia komuś niespodzianki i powiedzenia tego "kocham" w inny sposób niż zwykle. (ja w Walentynki nie dostaję ogromniastego bukietu róż, czekoladek ani kolacji przy świecach. Nie o to chodzi, w zeszłym roku dostałam list, napisany na postarzonym papierze i przyklejony do okna z samego rana, żebym go zobaczyła zaraz po przebudzeniu. W tym roku "wydębiłam" od kolegi Maćka program, który będzie wyświetlał na ekran mój, koślawy wierszyk.)
Albo (i) można te święta traktować jako miarę cyklicznie, przecież, powtarzającego się czasu. Jako takiego lekkiego kopniaka od kalendarza, mówiącego: " Hej ocknij się czas mija!". Kopniaka, który wybija nas z rutyny dnia powszedniego, naszych kłopotów. Przypomina o tym co ważne, bo czasem nawet najlepsi się zatracają w pędzie życia.

sobota, 13 lutego 2010

wyjazdy i powroty

Dziś rano jak wyjrzałam przez okno myślałam, że się rozpłaczę. Oto co ujrzałam. Okazuje się, że cały śnieg, który wczoraj zjeżdżał z dachu i tak mnie straszył musiał oczywiście spaść na samochód. Na taras, gdzie by mi nie przeszkadzał nie spadło nic*
Po prawie półtorej godziny rozpaczliwego machania łopatą (nie dosyć, że na czczo, to jeszcze jedna z łopat się złamała) udało mi się samochód odkopać na tyle, że mogłam wyjechać.
Zabrałam się już za odkurzanie i przepisywanie Maćkowych wierszy (zdjęcie z wczoraj). Dziś prawy wiersz jest już brązowy), kiedy zadzwonili rodzice, że są już w Polsce. Spodziewałam się ich późnym wieczorem, a o 12 dowiedziałam się, że są już pod Katowicami i pewnie nie będą się zatrzymywać nigdzie, więc miło by było gdybym zrobiła obiad.
Co za szczęście, że wstałam wcześniej! Oczywiście na spotkanie z Michałem się spóźniłam, ale tylko 20 minut, a nie dwie godziny. Szybki obiad składał się z krupniczku (dla chłopców, bo oni "udziwnionych" obiadów nie jadają) i "sałatki"** z tego przepisu (chodzi o przepis nr.1 ten z rzodkiewkami i makaronem sojowym). Obiad*** z cyklu zaklinania wiosny, wiosenny. Proszę, żeby już była wiosna! Niestety z braku czasu nie zdążyłam podsmażyć kurczaka i wszystkiego pomieszać, więc to zadanie spadło na mamę, która nie wytrzymała i dodała oleju sezamowego (którego odkryłam ze zdumieniem, że posiadamy 2 buteleczki, a mnie on nie podchodzi), a także "olała" połowę warzyw. Ważne, że im spakowało. Ja dodałam warzywa i sos koperkowy i było pyszne.
Cytuję za Anią
"Składniki:

paczka makaronu sojowego
2 nieduże ogórki wężowe
4 rzodkiewki
pół piersi z kurczaka
pęczek koperku

na marynatę:
sok z ½ cytryny
kilka chrustów sosu rybnego
dwie łyżki oleju

na sos:
opakowanie jogurtu naturalnego
sól i pieprz

Kurczaka kroję na niewielkie części, najlepiej w paseczki. Mieszam składniki marynaty, polewam nimi mięso, odstawiam na pół godziny.
W międzyczasie kroję ogórka i rzodkiewki (np. w słupki). Przygotowuję makaron sojowy.Kurczaka smażę na silnym ogniu, najlepiej w woku, następnie studzę.
Mieszam z resztą składników. Dodaję sos. "


Czy wiecie, że miałam dziś imieniny (ja i mój tata) ?
(zadzwonił Jonasz - Mój kochany Braciszek**** i ciocia Ewa - duże zaskoczenie)



Na spotkanie z Michasiem upiekłam
Bardzo czekoladowe ciasteczka z Tajemnym Składnikiem.

150 g mąki
95 g cukru
1 jajko
3 czubate łyżki stołowe gorzkiego kakao
50g posiekanej gorzkiej czekolady (to1/2 tabliczki można więcej)
łyżeczka proszku do pieczenia
ćwierć szklanki oleju
łyżka stołowa aromatu cytrynowego

(oczywiście wszystkie składniki "zmierzyłam" "na oko")Tajemniczym Składnikiem jest aromat cytrynowy. Ciasto czekoladowe z cytrynową nutą nabiera zupełnie nowej głębi, jest intrygujące, bardziej wilgotne i o wiele ciekawsze w smaku. Pomysł na dodanie aromatu jest mój, choć być może odkryłam Amerykę w puszcze po konserwach rybnych. wykonanie proste. Suche z suchym, mokre z mokrym; zamieszać (tak żeby składniki się z grubsza połączyły) na koniec dorzucić czekoladę i przełożyć do foremek. Pic 20 minut w piekarniku nagrzanym do 180*C

Przepis dedykuję Michasiowi, bardzo o niego się domagał.
Zabrał mnie na pyszną sałatkę z grillowanym kurczakiem i sezamem, wypożyczył mi "Sonety Szekspira" i w ogóle było bardzo przyjemnie. I smakowały mu moje ciastka.


*śnieg do tej pory zwisa tam, z dachu, tuż nad moim oknem. Nie dał mi spać przez całą noc. Tylko drzemałam budząc się co chwila i czekając aż spadnie i będę mogła spokojnie pójść spać (uznałam, że spadnie jak tylko zacznę zasypiać i będę najwrażliwsza na strach i hałasy). Tylko, że nie spadł.
** moim zdaniem to jest coś pomiędzy sałatką, a makaronem drugodaniowym.
*** krupnik kojarzy mi się bardziej z jesienią lub zimą to tak bura i zawiesista zupa, choć b smaczna. Ale jak już powiedziałam, on był dla Chłopców (tata z bratem), żeby raczyli zjeść cokolwiek. Wiosenne było drugie danie.
****Brat cioteczny, jedna z tych niewielu osób na które zawsze można liczyć i których istnienie, jego świadomość jest jak lampka w środku duszy rozświetlająca najgorsze mroki

piątek, 12 lutego 2010

"kawa" ciastka i film

W moim przypadku nie ma mowy o Kawie, a nawet kawie. Ja pijam tylko "kawę". Bardziej przypomina toto inkę niż cokolwiek innego, a powstaje tak:
nalewam pół kubka mleka i wstawiam go do mikrofali na minutę.
wsypuję łyżeczkę kawy rozpuszczalnej i łyżeczkę takiegoż kakaa
rozpuszczam
dolewam mleka do pełna
ewentualnie dodaję kostkę cukru trzcinowego, albo dolewam odrobinę likieru kokosowego lub kawowego.
I tak wygląda "kawa", którą pijam w domu (i piłam dziś u Dorotki*)

Przyniosłam jeszcze muffinkowate ciastka własnej roboty, w koszyczku**

Babeczki orzechowe latte
(ponieważ robiłam "na oko" proporcje mogą się nie zgadzać, ciasto ma mieć konsystencję gęstej śmietany***)
~170g mąki
~90 g cukru
łyżeczka proszku do pieczenia
opakowanie cukru waniliowego (wanilinowego)
stołowa łyżka kawy rozpuszczalnej
stołowa łyżka kakao (zwykłe)
łyżeczka cynamonu
3 garście orzechów włoskich
2 jajka
pół szklanki oleju
pół szklanki mleka

1 cukierek kopiko

Jak to zwykle z muffinami bywa, sypkie do sypkich mokre do mokrych, łączymy, na koniec dosypując orzechy. Przekładamy do foremek, dekorujemy polówką orzecha włoskiego****. Na koniec rozdrabniamy cukierka (mój, wstyd się przyznać dostał parę razy tłuczkiem do mięsa) uzyskanym grubszym lub drobniejszym proszkiem posypujemy ciastka. Pieczemy ~20 minut w piekarniku nagrzanym do 180*C

Ciastka mają zapach słodkiej kawy z mlekiem (o taki mi chodziło), lekko orzechowy smak, a kawa przejawia się tylko w posmaku, kakao prawie nie czuć. Ale smaczne są. Jakby użyć więcej cukierków będą miały na wierzchu chrupiącą kawową skorupkę.

A potem oglądałyśmy film. Dołujący film, który tak średnio mi się podobał. O tym jak można spełnić wszystkie marzenia, a wszystko przekreśli zwykły, głupi pech. Tak głupi, że aż ciężko uwierzyć. Po polsku nosi tytuł "Za wszelką cenę", co nijak się ma do tytułu oryginalnego ("Milion Dollar Baby") i było kilka miejsc gdzie ja osobiście przetłumaczyłabym inaczej ("I'm on it przetłumaczono jako "panuję nad tym" pod czas gdy ja przetłumaczyłabym to jako "zajmę się tym" [mówił do sparaliżowanej dziewczyny]) no i było jedno stwierdzenie, które wprawiło mnie w osłupienie: " Jesteś okrutny, nic dziwnego, że nikt cię nie kocha. Przypominasz mi mojego tatę..."

P.S.
śnieg z dachu zjeżdża, robiąc przy tym okropny hałas. Można zawału dostać. A w dodatku jest "na +" co oznacza, że utoniemy


* o Dorotce już pisałam
** mogłabym mieć cały zestaw koszyczków różnej wielkości (koniecznie jasnych- ten był ciemny), do przenoszenia w nich ciastek, do robienia pikników i zbierania grzybów. Uwielbiam zbierać grzyby. Cała moja rodzina uwielbia, mama zbierała grzyby jeszcze będąc w 11 miesiącu ciąży ze mną i całe dzieciństwo zbierałam z rodzicami. Może stąd mi się to wzięło? W sezonie grzybowym śnią mi się grzyby. Kiedy tylko zamykam oczy widzę grzyby różnych kształtów i wielkości, ale zawsze podgrzybki. Od takich mniejszych od mojego małego palca po takie jak mój środkowy palec (takie najbardziej lubię, najczęściej zbieram, wypatrując brązowych łepków i delikatnie "wyławiając je z mchu), rosną mi pod powiekami i przyprawiają o zawrót głowy zmieniając się i rosnąc tak szybko.
*** jak zaczynałam piec zawsze się złościłam na ten opis.; Bo niby jaka śmietana jest gęsta ?! Dla każdego może być inaczej
**** to zarodek, smaczny, ale biedny zarodek

czwartek, 11 lutego 2010

obłoki białe jak mleko ?

Dzisiaj dla odmiany nie moje wynurzenia. Za to bardzo plastyczny opis obłoków z "Żądła Genowefy" J. Meissnera.
"Obłoki były białe, srebrzyste, z odcieniem błękitnym, jak ma lama na suknie balowe, to znów zielonawe jak piana morska, albo gładkie, matowe jak śwież spadły puch śnieżny. Zupełnie inne w świetle księżyca niż w słońcu. Nie jarzyły się tą białością oślepiającą, od której bolą oczy i aż kłuje w mózgu. Nie buchały białym blaskiem rozżarzonej stali i nie miały tych ciepłych kremowych półcieni we wklęsłościach i zagłębieniach. Od księżycowej ich bieli wiało chłodem jak od lodowców, a światło zdawało się raczej wsiąkać w nie, niż z nich promieniować. Szły pod maszyną długimi, rozległymi hałdami, niosąc jej cień na sobie w mętnej otęczy*; wspinały się jak fale i opadały w dół; wyrastały baniastymi kopułami i rozstępowały się nagle na boki; wysyłały małe przejrzyste obłoczki, płasko rozwleczone przesłony i mgiełki, które owiewały nas w mgnieniu oka i - zszarpane, skręcone, rozbite na strzępki lub zwinięte spiralnie- pozostawały daleko w tyle na naszym szlaku."

Za to uwielbiam książki. Dziś rano, siedzą w swoim łóżku, byłam pilotem bombowca podziwiającym te niesamowite widoki. Bez ucisku w uszach, lat szkolenia i tego strachu bólu wojny. Mogę mieć te piękne chwile bez tej szarej a nawet czarne codzienności. Bez niedogodności i strachu (nie lubię wysokości, chyba nie chciałabym latać), które przesłoniły by mi to piękno.

środa, 10 lutego 2010

nawał pracy w czas wolny


tak więc:
pan introligator się przeraził jak zobaczył co zostało z mojej (nie mojej, pożyczonej, ale na szczęście nie jest trudna do odkupienia) książki. Okazuje się, że książek absolutnie nie suszy się na kaloryferach. Teraz mam wyprasować każdą stronę z osobna i wtedy przyjść, zobaczyć co się da zrobić. To mam trochę roboty na najbliższe dni. A i tak miałam, spotykam się z ludźmi (zupełnie jak nie ja), szyję sowę z cyklu moja menażeria (w planach mam jeszcze nosorożca i ślimaka) przepisuję dla Maćka sonety i inne wiersze (byłam dziś w tym celu na zakupach, ale o tym niżej), chciałabym wziąć się za czytanie, a teraz będę jeszcze papier prasować. Ale tak swoją drogą to wcale nie byłaby zła praca. Zostać introligatorem, pracować nie tylko z książkami, ale jeszcze w dodatku z książkami z duszą i historią, pożółkłym papierem i tym charakterystycznym zapachem. Być doktorem książek.
Problem polega tylko na tym, że ja mogłabym być również florystką (kwiaciarką po polskiemu) zawodową kucharką, właścicielką kawiarni lub piekarni, pracownikiem naukowym lub wytwórcą zabawek. Tylko, że prawdopodobnie nie starczy mi zapału i odwagi, żeby zrealizować choć jedno z tych marzeń (choć nad pójściem do szkoły gastronomicznej, jak zostanę inżynierem, poważnie się zastanawiam, albo pójściem na florystykę, a najchętniej jedno i drugie)
Ale wróćmy do zakupów. Lubię chodzić do sklepów dla plastyków*, właściwie nie lubię przebywać tylko w supermarketach, sklepach obuwniczych i na dłuższą metę w sklepach z ubraniami. Resztę lubię (no dobrze, mięsne i rybne też nie są zachwycające)
Pod spodem pysznią się moje zakupy:
"Antoniusz i Kleopatra" Szekspira, oczywiście. Wprawdzie nie w tłumaczeniu Barańczaka, ale też nie Słomczyńskiego
brązowy * atrament
stalówka
prezent dla mojego młodszego brata "miedzioryt"**
2 arkusze kremowego papieru
i kot, ale kota nie kupowałam. Mam ją już od jakiegoś czasu, ale skoro się zainteresowała i tak ładnie się komponowała... (teraz żałuję***)

Nie ma na zdjęciu natomiast jeszcze jednego mojego zakupu, czyli tomu wierszy zebranych Marii Pawlikowskiej- Jasnorzewskiej. Jest tak dla tego, że ma paskudną pastelowo-różową okładkę i jakiś kiczowaty portrecik na niej. On by się do zdjęcia nie komponował. Natomiast widać go na pierwszym zdjęciu (wystaje z torby obok pudełka w którym są teraz "Całuski...")
Nie ma tez tulipana, ale znajduje się za to poniżej.

Kupiłam go sobie razem z kawałkiem chałki wracając z poczty.
Niektóre kobiety pewnie uznają, że kupowanie sobie kwiatów jest poniżej ich godności, a inne nie tylko sobie kupią, ale i będą usiłowały wmówić innym, że dostały od wielbiciela (tylko nie jestem pewna, czy zasługują wtedy na miano kobiety). Ja dostałam tulipana od siebie.

Jeśli chodzi o "obiadową" chałkę to pewnie postąpiłam bardzo niezdrowo, ale za to jak smacznie. Bardzo lubię świeżą chałkę posmarować masłem (no dobrze margaryną), posypać cukrem wanilinowym****. Tym razem popijałam ją kaaem i zagryzałam wiśniami z becherovki. Pycha!
Mam prawdopodobnie dość nietypowy sposób przyrządzania kakaa. Nie przepadam za mlekiem. Właściwie toleruję je tylko w postaci drinka z likierem Malibu i zimnego kakaa. Dlatego do kubka wlewam tylko troszkę mleka i podgrzewam je w mikrofalówce (jedno z częstszych zastosowań tego sprzętu) Wsypuję kakao (rozpuszczalne), które w ciepłym mleku rozpuszcza się idealnie, a następnie ciemno-brązowy płyn zalewam zimnym mlekiem z lodówki. Czasem dodaję jeszcze łyżeczkę kawy rozpuszczalnej (do ciepłego) albo jakiś likier (Bailey’s/ kawowy/kokosowy) Mogłabym rozpuszczać kakao od razu w zimnym mleku, ale wtedy robią się grudki suchego kakao, które mnie bardzo irytują.

Stojąc na poczcie zobaczyłam reklamę znaczków personalizowanych. Mnie podoba się ten z jabuszkiem i chyba nawet zamówię. Zrobię Maćkowi niespodziankę. Dużo ma tych prezentów : "Antoniusza i Kleopatrę", dwa arkusze wierszy (jeszcze nie zrobione, ale właśnie się zabieram. No i miał być jeden, ale będą dwa[jeden z sonetami, jeden z Jego ulubionymi wierszami) znaczki, tort, no i jeszcze walentynka i listy. Ale 22 urodziny ma się tylko raz. A i ja coś z tego będę miała: jeden egzemplarz znaczka sobie zostawię przecież, zostanie brązowy atrament i papier pakowy, którym owinięty był "prawdziwy", docelowy papier. Ten będzie dla mnie do rysowania pastelami. Nadaje się jak żaden inny, a ja lubię pastelami rysować( i w porównaniu z innymi środkami chyba nawet mi wychodzi ). Może kiedyś pójdę do Maćka i zrobię zdjęcia moim bohomazom ?
Na razie mam zdjęcie tych, które wykonałam na własnych paznokciach. Zwykle ich nie maluję bo albo zapominam je potem zmyć, albo nie ma zmywacza (a ja zapominam kupić i na jedno wychodzi), ale poprawianie sobie humoru właśnie trenuję i ulegając walentynkowym nastrojom (nie żeby w domu były 3 rodzaje czerwonego lakieru i 1 zestaw da manikiuru francuskiego) popełniłam to
(nie wiem czy widać, na serdecznym są serduszka. One wyszły najlepiej)


* sepia! - powiedział pan w sklepie. Zresztą b. miły pan co mnie zaskoczyło, bo poprzednio w tym sklepie byłab. opryskliwa pani
** złota folijka zadrukowana na czarno z zarysami gdzie zdrapywać. Z serii zrób swój własny obraz - kolorowankę. Tylko, że tu jest to "miedzioryt"
*** nie podejrzewałam, że można okocić nawet papier!
****to musi być dopiero niezdrowe! Jutro kupię cukier i zrobię sobie własny waniliowy cukier

wypadki chodzą po ... książkach ?

Jest takie powiedzenie, że jak ktoś nie ma w głowie to musi mieć w du... . A ja jestem idiotką. Nie dosyć, że nie dokręciłam kranu w wannie (co już samo w sobie jest złe- nie lubimy marnować wody, ani płacić za wywóz wody [szamba], której nie zużyliśmy), to jeszcze zostawiłam książkę na brzegu tej wanny i albo sama ją zrzuciłam, albo mój kochany kotek pomógł jej spaść. Dosyć, że o tych dwóch przykrych faktach dowiedziałam się koło 1.30 w nocy kiedy zamierzałam iść spać. Próbując książkę uratować zmaltretowałam ją bardziej, spędziłam następne półtorej godziny mozolnie odklejające od siebie mokre strony (książkę można było wyżąć, albo mocno kapało, albo długo tam leżała, a może oba?)i przesypując piaskiem z cichą nadzieją, że nawet jeśli nie mam racji i piasek nie wytworzy cienkiej warstwy powietrza między kartkami (przydatnej do suszenia) to może chociaż sprawi że nie skleją się tak całkiem na amen. Nie był to chyba najlepszy z moich pomysłów (aczkolwiek cichutka obawa, że się zmieni w błoto i książka będzie do wyrzucenia na szczęście się nie sprawdziła). Cały dom jest w piachu, z książki się ciągle sypie, a strony powypadały i kręgosłup mnie strasznie boli. Ksiązka całą noc przeleżała na olejaku, ale nadal jest trochę wilgotna. Cóż i tak wybierałam się "do miasta" wiec może* zajrzę do introligatora spytać się czy da się jeszcze ją uratować no i ile to będzie kosztowało (w końcu jestem studentką i nie na wszystkie moje fanaberie mnie stać)

Z książki , którą udało mi się zniszczyć ("Całuski pani Darling") dowiedziałam się, że gryka (kasza gryczana) nazywana była kiedyś tatarką, pewnie przyjechała do nas razem z tatarami ?

* może, jakie może, na 100% !

szybko szybko mija dzień cały

Maciek jest wielbicielem Szekspira, aczkolwiek wybrednym. Czytuje tylko tłumaczenia Barańczaka. Co ciekawe sonety, które lubi w wykonaniu Soyki są w większej części w tłumaczeniu Słomczyńskiego, a odkryłam to dziś usiłując znaleźć te sonety ponieważ zbliżają się urodziny Mego Ukochanego. Mam nadzieję, że nie zabierze się za czytanie mojego bloga przed urodzinami, zepsułoby mu to niespodzianki. Zwłaszcza, że chciałam wspomnieć o dzisiejszym miłym zaskoczeniu.
Zachęcona przepięknymi tortami pokazanymi na tej stronie postanowiłam, że zrobię Maciejowi na urodziny tort w stylu angielskim. W tym celu zamówiłam białą masę plastyczną i muszę się tylko zastanowić czym ją zabarwić (no i oczywiście jeszcze jak tort wykonać).
Zamówienie złożyłam wczoraj, dzisiaj rano już przyszło ( na stronie jest napisane w ciągu 2 dni roboczych). To się nazywa obsługa!
Projekt tortu już tkwi w mojej głowie, a wybór tematu nie był trudny. Góry oczywiście ! Myślę o upieczeniu ze dwóch blach biszkoptu, wycięciu z niego trójkątów różnej wielkości i układaniu z nich "gór". Ponieważ Maciek nie przepada za tortami czekoladowymi wymyśliłam, że biszkopty będą zawierały dużo cynamonu, masa którymi będę łączyć kawałki ciasta będą jedna wiśniowa ("dżem" wiśnie z cynamonem i becherovką zamówiłam również z myślą o tym jego nieszczęsnym torcie, ale w związku z zatrważającą jego ilością i konsystencją, zrezygnowałam), a druga jednak czekoladowa, z chili, a na górę biały plastyczny lukier, u stóp gór ułożę cukrowy plecak i czekan. Mam nadzieję że mi się to wszystko nie rozwali.
Jeżeli już jesteśmy przy ciastach i wiśniach, to wczoraj upiekłam chlebek gryczany, którym raczyłyśmy się z Dorotą* oglądając w kinie "Księżniczkę i żabę"(ostatni z mojej listy filmów do obejrzenia na już, teraz czekam jeszcze na "Alicję w Krainie Czarów"). Film taki sobie, ciasto całkiem, całkiem. Zagadałam absolutnie biedną Dorotę, ale najwyraźniej nie bawiła się tak całkowicie źle skoro sama zaproponowała spotkanie w piątek ? (W sobotę idziemy z Michałem** na obiad, a w czwartek ten posiłek spożywam z dziadkami, całkiem nieźle jak na małą, zagubioną wiedźmę). Chlebek oparłam na tym przepisie, wymieniając tylko śliwki wiśniami, gruszki jabłkiem, a figi dużą ilością żurawiny.

Chlebek gryczany z owocami

Składniki(podaję za Anią z Strawberries from Poland):
3 duże jajka
1 i 1/3 szklanki mąki pszennej
2/3 mąki razowej
3/4 szklanki oleju
1/2 szklanki płatków gryczanych
1/2 szklanki brązowego cukru
1/4 szklanki zwykłego cukru
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka sody
1,5 łyzeczki mielonego imbiru
1 łyżeczka mielonego cynamonu
1/4 łyżeczki soli
1 szklanka obranego ze skórki,
pokrojonego w kostkę jabłka
1 szklanka wypestkowanych, wiśni
1 szklanka suszonej żurawiny


Jajka roztrzepuję z olejem. W dużej misce mieszam składniki suche - mąkę, płatki gryczane, sól cukier biały i brązowy, proszek do pieczenia, sodę i przyprawy. Jajka z olejem wlewam do składników suchych i mieszam wszystko łyżką. Dodaję owoce. Mieszam (ciasto będzie dość gęste) i przekładam do wysmarowanej tłuszczem dużej keksówki.

Piekę około 1 h i 15 min., do suchego patyczka, w piekarniku nagrzanym do 180 stopni.

Oprócz tego naprawiłam***, moją skrzynię ze skarbami (oba zawiasy były do "poprawienia"), spłakałam się jak bóbr, napisałam 2 listy i jeden wiersz, którym się nie pochwalę, bo ominęłam etap pisania wierszy w podstawówce, więc ten był moim 3 w życiu i brzmi adekwatnie. Za to listy idą mi trochę lepiej, lubię je pisać i idzie mi to szybko. Jedynym problemem jest nadążenie z nawałem tematów, które chciałabym poruszyć, myśli, którym nie chcę dać umknąć. "Żeby tylko nie zapomnieć!" dokończyć myśli, którą aktualnie piszę podążając za następną, lub odwrotnie. Nie zapomnieć myśli, która pojawiła się w trakcie pisania, ale pozwoliłam jej uciec skupiając się za bardzo na tym co aktualnie piszę. Charakter mojego pisma zostawia wiele do życzenia, ponieważ spieszę się pisać listy. Kiedyś przepisywałam listy "na czysto", zwłaszcza, kiedy uparłam się że każdy mój list do M. będzie pisany "sposobem"****. Teraz już nie bardzo mi się chce. teraz zastanawiam się nad kserowaniem listów, które piszę. Otrzymane listy zawsze chowam do pudła ze skarbami, ale bez tego co ja napisałam są takie niepełne, czasem nawet nie wiadomo o co w nich chodzi, bo odpowiedź jest ściśle związana z jakimś fragmentem listu, do którego nie można zajrzeć (wysłało się go), a się go nie pamięta (adresat odpowiadał długo, czytamy list po latach). A czasem tak zwyczajnie mi żal rozstawać się z moimi bazgrołami. Zamykam w nich kawałek mojej duszy i sposobu myślenia i choć wierzę, że do listów pisanych do Maćka będę miała dostęp, to co z innymi kawałkami mojej duszy?

* Dorot, koleżanka z podstawówki i gimnazjum, nasz klasowy Dobry Duch, osoba, która nie potrafiła (nie potrafiła, nie udawała że nie potrafi) wymienić 3 osób, których nie lubi.
** Michaś, kolega z ławki z liceum. Jedna z najbardziej pozytywnych osób jakie znam. Jedyna która tak się cieszy widząc mnie na ulicy (wymachiwanie rękami - on zawsze zamaszyście gestykulował, krzyczenie przez pół ulicy, zbieganie pod prąd ruchomymi schodami).
*** o ile można powiedzieć, że naprawione jest coś co wygląda tak jak na zdjęciu powyżej (na szczęście to ta mniej reprezentacyjna strona)
**** na przykład przepisywałam list tak by dało się go odczytać tylko z lusterkiem,albo wycinałam literki z gazety, tylko, że wtedy listy musiały być, krótkie, bo inaczej spędzałabym wieki na ich pisanie.

poniedziałek, 8 lutego 2010

dreptanie po własnych sladach



Wiem, że to dziwne, bo mając pod nosem największy las w okolicy (Puszcza Kampinoska) na spacer wybrałam się do miasta, ale są ku temu powody. Las oprócz niewątpliwych zalet ma kilka wad, zwłaszcza zimą. Po pierwsze w lesie nie trudno się zgubić ( a tego małe wiedźmy nie lubią bardzo!) nawet latem, a co dopiero zimą kiedy wszystkie moje punkty charakterystyczne przykryte są śniegiem. Tak, zdecydowanie do lasu trzeba zabierać Faceta, którego orientacja działa na kierunki, nie na punkty, no i zgubić się razem to zupełnie co innego, niż zgubić się samemu*. Po drugie nie mam zimowych butów. W lesie przemokłabym w 5 minut.
Dlatego też włożyłam spodnie snowboardowe (marznę), swetr od babci**, czapkę szalik rękawiczki, zaopatrzyłam się w aparat i wyszłam.
Na początek pojechałam na Plac Wilsona (obok) do Kalimby, ponieważ chciałam obejrzeć ich pluszaki. Znalazłam ślicznie i "nowomodnie" ilustrowaną książeczkę*** "Siała baba mak" napiłam się świeżego soku z grapefruitów i pomarańczy i przede wszystkim pooglądałam wystrój.
















Podobał mi się w całości i żywe kolory ścian, i minimalizm stolików, pluszowe obicia krzeseł i foteli, lampy i coś co przypominało skrzyżowanie klatki dla ptaków z klatką schodową i najwyraźniej służyło do zabawy dla młodszej części społeczeństwa. Podobało mi się również to, że po przejściu przez ulicę znajdujemy się w parku, który ma chyba najlepszą infrastrukturę dla dzieci. Super sąsiedztwo dla takiej kawiarni. Można by się zdziwić po co pojechałam do kawiarni dla mam z dziećmi skoro nie posiadam, nie zamierzam posiadać dziecka, a nawet dzieci nie lubię, ale powód podałam wyżej. Chciałam pooglądać pluszaki, zabawki i książeczki dla dzieci, no i sama czuję się jeszcze trochę dzieckiem.
Nie rozumiem tych, którzy chcą na siłę dorastać, udowadniać, że nie są dziećmi (zwykle robią to w bardzo niedojrzały sposób). Chociaż moją mamę to wkurza to ja nie zamierzam rezygnować z moich dziecinnych zachowań, lubię bajki i zupełnie nie rozumiem w czym lepszy jest głupi film w stylu zabili go i uciekł (o te się nie czepia jak oglądam). Dla dzieci wszystko jest bardziej kolorowe, milsze i ciekawsze. No i tylko dzieci potrafią tak naprawdę cieszyć się każdą małą rzeczą. Chciałabym taka zostać (choć dużo już z tego straciłam) i tak długo jak mi wolno zamierzam też cieszyć się beztroską, która również tylko im uchodzi na sucho.
Dzisiaj chodziłam po miejscach gdzie tak było.
Wybrałam się na Saską Kępę gdzie mieszkałam do ósmego roku życia.
Zaczęłam od ulicy Francuskiej, na której znajduje się ten sklep. Pamiętam, że zawsze podczas spacerów mama musiała spędzić minimum 15 minut wpatrzona w witrynę, rozmawiając z ekspedientką i wzdychając do pewnego serwisu. Serwisu, który zresztą do dzisiaj mamy i używamy jako odświętnego (i który zainspirował mamę jeśli chodzi o układanie płytek w naszej łazience)


]A dalej na Francuskiej jest turecki kebab i restauracja (jak ostatnio byliśmy to brzuch bolał mnie ze 2 dni z przejedzenia pycha!), gdzie rodzice pijali strasznie mocną i strasznie słodką herbatę w szklaneczkach, przypominających raczej nasze kieliszki do wódki.
Ja mieszkałam na Międzynarodowej o tu.




















A te głogi przepięknie kwitły kwiatami w kolorze biskupiego różu, ale jak się je zerwało i wstawiło do wody momentalnie wyłaziły z nich "robaki".Do dziś nie wiem co to było, ale dobrze, że są, bo placu zabaw za blokiem już nie ma. Podobnie jak tego koło kościoła. Tylko że tam coś się buduje. Ciekawe co.
Interesujące jest też to, że przetrwały nie tylko głogi. Śnieguliczki po drodze do szkoły, nadal rosną tam gdzie rosły i drzewo na które wspinałyśmy się z Kaśką też. Najwyraźniej to place zabaw są w niełasce.
I jeszcze dwa miejsca. To które się zupełnie nie zmieniło czyli gdzie mieszkała moja ówczesna najlepsza przyjaciółka.
I to które się zmieniło bardzo, ale nadal da się rozpoznać. To była moja podstawówka. Teraz jest w niej liceum dla dorosłych, ale to nadal szkoła.




*to mi przypomina śmieszną historyjkę z udziałem babć mojego Faceta (Liska pisze "Towarzysz Podróży" ładnie prawda?). Otóż pewnego pięknego dnia babcie wybrały się na spacer, a jakiś czas potem Maciej otrzymał telefon "Maćku jesteśmy w lesie, zgubiłyśmy się. Przyjedź i nas stąd zabierz". Tyle szczęście w problemie, że starsze panie nie chodzą szybko ani daleko, a Maciej trenując bieganie zwiedził las, w okolicy swojego domu, wzdłuż i wszerz, toteż znalazł je już po półgodzinie biegania.
** wiem, że poprawnie jest sweter, ale ładniej brzmi swetr, zresztą podobno obie wersje są już dopuszczalne w mowie potocznej, a sam sweter jest b. ciepły i dobry na ściągi, a dostałam go wczoraj.
*** jeśli coś co ma raptem 5 stron i pięć zdań można nazwać książeczką